Czołg, który może zostać przeniesiony przez kilku mężczyzn. Samolot, który pojawia się znikąd w parę minut. Fabryka z rur płonąca co kilka dni. Armie duchów. Wszystko otoczone tajemnicą. Zwodzenie wroga i wprowadzanie go w błąd to odwieczny element wojny. Dzisiaj robi się to przy pomocy materiału, dmuchawy i kilku bardziej skomplikowanych dodatków.
Na temat specjalistycznych wojskowych makiet wiadomo niewiele. Siły zbrojne żadnego państwa nie rozgłaszają ich zakupów, co nie może dziwić. Gdyby to robiły, zdradzałyby swoim przeciwnikom podstęp, jakiego mogą się spodziewać. Jedynym źródłem informacji są więc dość ogólne deklaracje firm produkujących takie "dmuchane zabawki". W niedawnym wywiadzie dla amerykańskiego dziennika "New York Times" pewne rosyjskie przedsiębiorstwo powiedziało więcej.
W Rosji biznes "wystrzelił"
Właścicielka firmy Rusbalt zajmującej się wytwarzaniem makiet pneumatycznych dla wojska stwierdziła, że w ciągu kilku ostatnich lat jej interes gwałtownie urósł, choć nie chciała podać dziennikarzowi szczegółów. Zamówienia od wojska tylko w ubiegłym roku miały "wystrzelić". Jej dzieła z gumy i materiału mają wywieść w pole NATO co do zamiarów i możliwości wojska Rosji. Firma Rusbalt produkuje między innymi całe baterie systemów przeciwlotniczych, samoloty, czołgi czy wyrzutnie rakiet. Nie są to jednak zabawki podobne do dmuchanych zamków-zjeżdżalni dla dzieci. Żeby mogły zwodzić systemy rozpoznawcze i satelity, zostały wzbogacone o pewne dodatki.
Opisana przez amerykański dziennik firma jest dziełem ojca obecnej właścicielki, Marii Opariny. Entuzjasta baloniarstwa uznał na początku lat 90. ubiegłego wieku, że w nowej, kapitalistycznej Rosji stanie się pierwszym wytwórcą balonów. Z czasem jego firma urosła i zaczęła też produkować znane wszystkim dzieciom dmuchane zamki-zjeżdżalnie. Po dekadzie rozwoju przyszła refleksja, że może dałoby się zastosować opanowane technologie do celów militarnych. Okazało się to strzałem w dziesiątkę.
Dotychczas stosowane przez rosyjskie wojsko makiety były wykonywane z gumy, która była bardzo nietrwała i podatna na uszkodzenia. Prywatna firma zaoferowała zastąpienie jej specjalną tkaniną podobną nieco do powszechnie znanego cywilom ortalionu, która jest lżejsza i bardziej wytrzymała. Później zwiększenie wydatków na wojsko i napięcia w relacjach z NATO zapewniły zamówienia. Teraz produkcja ma się toczyć pełną mocą.
Polacy też makiety mają
Choć przywołany artykuł w dzienniku "New York Times" mógłby sprawiać wrażenie, że rosyjskie makiety są czymś wyjątkowym, to tak nie jest. W rzeczywistości w wielu innych państwach też istnieją firmy produkujące pneumatyczne makiety sprzętu wojskowego. Można je znaleźć w USA, Europie i Chinach. Problem w tym, że nie chwalą się zamówieniami od wojska. To tajemnica, bo sam fakt posiadania określonej liczby makiet jakiegoś uzbrojenia jest cenną informacją dla przeciwnika, który dzięki niej wie, na co uważać i gdzie spodziewać się podstępu.
W Polsce firma Lubawa przygotowała między innymi makietę transportera Rosomak czy czołgu T-72 i transportera BWP-1. Ze względu na "strategiczny interes państwa" odmawia jednak udzielania na ich temat informacji. "Makiety to nie jest przeżytek, są rozwiązaniami bardzo zaawansowanymi technologicznie. To są wyroby o znaczeniu strategicznym dla bezpieczeństwa naszego kraju, nie możemy ujawniać szczegółów" – napisała nam Magdalena Szczap, szefowa działu marketingu firmy.
Wiadomo, że w okresie PRL prowadzono pewne próby z makietami w zakładach Stomil, czyli protoplaście obecnej Lubawy. W latach 80. rozważano utworzenie całego gumowego batalionu pancernego złożonego z kilkudziesięciu dmuchanych T-72 i BWP-1, ale poprzestano na prototypach i nie zdecydowano się na większe zakupy. Nie ma informacji, czy wojsko obecnie kupuje takie wyposażenie.
Rosjanie lubią zwodzić
Ze względu na szczupłość dostępnych informacji trudno dokładniej ocenić skalę wykorzystania makiet we współczesnych armiach. Jest jednak prawdopodobne, że Rosjanie przywiązują do nich większą wagę niż Amerykanie albo Europejczycy i prawdą są zapewnienia właścicielki firmy Rusbalt, że produkcja w jej zakładzie gwałtownie urosła. Rosyjskie wojsko lubuje się bowiem w maskirowce, czyli sztuce wprowadzaniu wroga w błąd. Z dostępnych w sieci zdjęć wynika, że funkcjonuje cały specjalistyczny 45. Samodzielny Regiment Inżynieryjny zajmujący się tylko makietami. Utworzono go w 2006 r., czyli w okresie, kiedy firma Rusbalt miała udoskonalić swoje pierwsze produkty. Ze zdjęć wynika, że to właśnie dzieła tego przedsiębiorstwa znajdują się na wyposażeniu regimentu.
Idea maskirowki była silnie zakorzeniona już w Armii Czerwonej. Sami amerykańscy wojskowi przyznawali, że na tym polu wojsko ZSRR ma nad nimi przewagę. "Żołnierz radziecki jest w pewnych aspektach lepszy od zachodniego i korzystanie z maskowania jest jednym z nich. Nasze wojsko też ma stosowną doktrynę, ale często nie jest ona wykorzystywana podczas planowania. Co więcej, nie jest to też sprawa, do której indywidualni żołnierze przywiązują dużą wagę" – pisał w 1981 r. w swojej pracy na temat radzieckiej maskirowki major Robert Keating, który szkolił się wówczas w Instytucie Rosyjskim US Army. Podobnie pisali oficerowie Wehrmachtu służący na froncie wschodnim. Według ich opisów Rosjanie mieli mieć naturalną skłonność do podstępu, stosowania wybiegów i ukrywania się.
Pod pojęciem maskirowki nie kryje się tylko przykrycie czołgu gałęziami, tak aby nie dostrzegł go np. pilot samolotu. To cała idea wprowadzania przeciwnika w błąd co do własnych sił i zamiarów. Można na przykład przekonać wroga, że w jakimś miejscu ma się zgromadzone duże siły, przez co tam będzie się spodziewał uderzenia albo sam nie uderzy, żeby nie wpadać na silną obronę. Można też stworzyć fałszywy obraz wojsk przemieszczających się w jednym kierunku, podczas gdy tak naprawdę będą zmierzać w innym i zaatakują z zaskoczenia. To skomplikowana gra pełna podstępu i domysłów.
Udana armia duchów
Współczesne metody zwodzenia przeciwnika sięgają II wojny światowej. To w jej trakcie na niespotykaną dotychczas skalę stosowano maskirowkę i to nie tylko na froncie wschodnim. Boleśnie skutki sprawnie przeprowadzonej operacji maskowania odczuli sami żołnierze radzieccy. Inwazja III Rzeszy na ZSRR 22 czerwca 1941 r. była wielkim zaskoczeniem dla większości Armii Czerwonej. Skuteczne maskowanie ruchów własnych wojsk połączone z dwulicową grą polityczną przekonało najwyższe radzieckie dowództwo ze Stalinem włącznie, że Wermacht nie szykuje się do ataku i wszelkie sygnały przed tym ostrzegające były ignorowane. Armia Czerwona później kilka razy się Niemcom rewanżowała, między innymi pod Stalingradem. W grudniu 1942 r. Wehrmacht nie zorientował się na czas, że skrycie koncentrowane wojska radzieckie szykują się do operacji Uranus, która zdruzgotała nieprzygotowanych Niemców i doprowadziła do okrążenia 6. Armii oraz niesławnej klęski pod Stalingradem.
Podobnych działań nie brakowało na froncie zachodnim. Tam też szerzej zaczęto stosować makiety. Najbardziej znanym przykładem ich użycia była operacja Quicksilver, w ramach której Amerykanie stworzyli fałszywą 1. Grupę Armijną US Army. Utworzono prawdziwe dowództwo i sztaby, które prowadziły między sobą intensywną korespondencję radiową, a na polach południowej Wielkiej Brytanii rozstawiano puste obozy wojskowe wypełnione tysiącami makiet czołgów i ciężarówek, które przemieszczali z miejsca na miejsce nieliczni żołnierze tak, aby stworzyć pozory ruchu. W pobliskich portach gromadzono makiety barek desantowych. Wszystko to dla powietrznych zwiadowców Luftwaffe, którzy fotografowali całą tę maskaradę i donosili o dużych siłach szykujących się do inwazji w rejonie Pas-de-Calais. Ich informacje potwierdzał nasłuch radiowy przechwytujący udawaną łączność między sztabami. Dodatkowo do angielskiej prasy puszczano pozorowane przecieki na temat 1. Grupy Armijnej i jej rzekomym dowódcy, generale George'u Pattonie. W efekcie najwyższe niemieckie dowództwo z Hitlerem włącznie do końca było przekonane, że główne lądowanie aliantów odbędzie się w Pas-de-Calais i tam gromadziło najlepsze oddziały – nawet wtedy, gdy szóstego czerwca 1944 r. pierwsze barki desantowe docierały do plaż odległej o kilkaset kilometrów Normandii.
Niecodzienne sztuczki stosowali też Niemcy w walce z alianckimi bombowcami strategicznymi. Jednym z największych programów była budowa fałszywych fabryk z rur i sklejki. Kilkadziesiąt takich konstrukcji ustawiono w pobliżu prawdziwych miast i zakładów przemysłowych. Gdy nocą nadlatywały brytyjskie bombowce, kierujące się na łunę pożarów wywołanych przez pierwsze specjalistyczne maszyny znaczące cel, Niemcy podpalali swoje fałszywe fabryki. Te intensywnie płonęły za sprawą sklejki i gazu wydostającego się z rur, przyciągając do siebie wrogie maszyny niczym ćmy. Podobną sztuczkę na mniejszą skalę stosowali w 1940 r. Brytyjczycy zmagający się z nocnymi nalotami Luftwaffe na swoje miasta.
Wszystkie strony konfliktu z dużym zaangażowaniem budowały też np. fałszywe lotniska z dziesiątkami drewnianych makiet samolotów.
Udawane wojsko - dmuchane makiety »
Makiety z dodatkami
Podczas zimnej wojny sztukę zwodzenia wroga dalej rozwijano, zwłaszcza że dała dość dobre efekty podczas II wojny światowej. Postęp techniczny stworzył przy tym zarówno nowe możliwości, jak i zagrożenia. Z jednej strony opracowano znacznie prostsze w obsłudze gumowe makiety dmuchane, które z pewnymi modyfikacjami są produkowane do dzisiaj. Z drugiej strony pojawił się problem w postaci nowych środków obserwacji, takich jak np. satelity z radarami czy kamery termiczne. Dla nich gumowana makieta nie była zagadką, bo ani nie odbijała skutecznie fal radarowych, ani nie grzała się tak jak powinien normalny czołg czy samolot.
Proste gumowe makiety zaczęto więc komplikować. Obecnie wstawia się do nich dodatkowo podgrzewacze, które sprawiają, że widać je w podczerwieni. Pokrywa się je też częściowo specjalną folią dobrze odbijającą fale radarowe, dzięki czemu można oszukać radary patrzące z kosmosu czy samolotów. Dodatkowo za sprawą wspomnianej rezygnacji z gumy odchudzono je, umożliwiając ich obsługę przez kilku żołnierzy. Teraz czołg czy samolot mogą ważyć około 200-250 kg, czyli nadawać się do przeniesienia przez kilku krzepkich żołnierzy.
Patrząc na zdjęcia makiet, można się dziwić, że przecież na pierwszy rzut oka widać, iż to nie jest prawdziwy czołg czy samolot. Przecież lufa krzywa, nos jakoś opada, a skrzydła są pomarszczone. Warto jednak pamiętać, że makiety nie mają oszukać kogoś stojącego obok czy nawet 100 m dalej, lecz obserwatorów odległych o pół kilometra albo nawet setki kilometrów w wypadku satelitów. Mają wyglądać dobrze na zdjęciach z dużych odległości i tak też jest. Nowoczesny sprzęt wywiadowczy oraz wyszkoleni analitycy na pewno je rozróżnią, ale wymaga to czasu i środków. Ich zaangażowanie do szczegółowego badania makiet już jest zwycięstwem. W tym czasie realne oddziały mogą zostać przegapione.