Każdego roku w Kanadzie przepadają bez wieści dziesiątki rdzennych kobiet i dziewczynek. Część z nich pada ofiarą gwałtów i morderstw. Ciała niektórych lądują w rzece, która przepływa przez miasto Winnipeg, nazwiska innych trafiają na długą listę zaginionych. Plaga przemocy, która przez lata stanowiła tabu, doczekała się narodowego śledztwa. Jego wnioski są szokujące: w jednym z najbardziej rozwiniętych krajów świata trwa "ludobójstwo rdzennej ludności".
Na niektórych odcinkach brzegi Red River porastają czerwone wierzby. Gdy wylewa, podtapiając okoliczne pola, jej woda staje się bordowa. Według jednej z teorii rzeka zawdzięcza swoją nazwę Indianom Czipewa. Wierzyli oni, że pod jej powierzchnią kryje się inny świat. Jak mówi legenda, dawno temu doszło tam do krwawej bitwy, która pochłonęła wiele ludzkich istnień. Woda miała przybrać kolor czerwony od krwi tych, którzy polegli w walce.
Nim wpadnie do Zatoki Hudsona, gdzie kończy się jej bieg, Red River przepływa przez samo serce Winnipeg - stolicy prowincji Manitoba. To miasto o największym odsetku rdzennej ludności w Kanadzie. Miejsce, w którym co roku giną i znikają dziesiątki indiańskich kobiet i dziewcząt.
Winnipeg w języku plemienia Kri oznacza "błotnistą wodę".
Złośliwi nazywają miasto "Murderpeg".
Kobiety z Czerwonej Rzeki
Jest sierpień 2014 roku. To jeden z tych upalnych dni, które zdają się nie mieć końca. Tego lata pogoda w Winnipeg dopisuje jak nigdy. Niedzielny odpoczynek inspektora miejscowego wydziału zabójstw przerywa dzwonek telefonu. Na ekranie wyświetla się znajomy numer. Kombinacja cyfr, która zwykle zwiastuje tragiczne wieści. Policjant już wie, że jego weekend właśnie się skończył. Obowiązki wzywają.
W pobliżu Czerwonej Rzeki znaleziono ciało. Było zawinięte w kołdrę i włożone do plastikowej torby na śmieci. 11 kilogramów kamieni nie wystarczyło, by utrzymać je na dnie, woda wyrzuciła zwłoki na brzeg. Są w bardzo złym stanie. Musiały przeleżeć w rzece wiele dni. Dopiero po kilku godzinach śledczym udaje się ustalić, że to ciało młodej kobiety. Na plecach, będących w stanie mocnego rozkładu, widnieją anielskie skrzydła. Tatuaż pomaga ustalić tożsamość zmarłej. To 15-letnia Tina Fountain.
To nie pierwszy raz, gdy Czerwona Rzeka staje się świadkiem tragicznej śmierci. Policja od czasu do czasu znajduje w jej mętnych wodach ludzkie szczątki – ręce, nogi, buty ze stopami. Większość to fragmenty ciał desperatów, którzy odebrali sobie życie, skacząc z mostu. Ale ta rzeka to także idealne miejsce dla morderców, żeby ukryć zwłoki...
Poprzedniego wieczoru 16-letnia Rinelle Harper spotkała się z przyjaciółmi, by świętować zakończenie egzaminów. Około północy była już sama. Nastolatkę zaatakowało wówczas dwóch młodych mężczyzn. Pod osłoną nocy zaciągnęli ją pod jeden z okolicznych mostów i brutalnie zgwałcili. Jej zranione ciało, w którym wciąż tliło się życie, wrzucili do zamarzającej rzeki. Dziewczynie cudem udało się ujść z życiem. Resztkami sił wydostała się na brzeg. Tam jej oprawcy ponownie ją dopadli. Zakrwawioną i nieprzytomną zostawili na pewną śmierć. 16-latka mogła stać się kolejną ofiarą z Murderpeg.
Ale przeżyła.
Historie Tiny i Rinelle trafiły na pierwsze strony gazet w całym kraju. Nastolatki stały się symbolem plagi przemocy, z jaką zmaga się cała Kanada. Nie chodziło jedynie o ich tragiczny los. Łączyło je coś więcej. Obie były Indiankami.
Autostrada Łez
Położoną na zachodzie kraju Kolumbię Brytyjską przecina cienka, asfaltowa wstążka. Autostrada numer 16 wije się niczym wąż przez gęste lasy, wyludnione miasteczka i dziesiątki rezerwatów Indian. Ciągnie się od zachodniej granicy prowincji aż do błękitnych połaci Pacyfiku.
Nazywają ją Autostradą Łez. Wąska, dwupasmowa droga skrywa bowiem mroczną tajemnicę. Na liczącym ponad 700 kilometrów odcinku trasy między miastami Prince Rupert i Prince George od dekad znikają młode kobiety. Niektóre padają ofiarą zabójstw, los innych pozostaje zagadką. Według policyjnych danych od 1969 roku w jej okolicy zaginęło lub zostało zamordowanych co najmniej 18 kobiet. Większość z nich to Indianki. Organizacje obrońców praw człowieka przekonują jednak, że policyjne statystyki są niekompletne, a liczbę ofiar można liczyć w dziesiątkach.
"Dziewczęta, nie łapcie autostopu na Autostradzie Łez. Zabójca na wolności!" – ostrzega wielki żółty billboard przy okrytej złą sławą drodze. Biedni mieszkańcy okolicznych wiosek i miasteczek są jednak skazani na tę formę podróżowania. Wielu z nich nie ma własnego samochodu, a transport publiczny właściwie tam nie istnieje.
Co jakiś czas na poboczu nieoświetlonej autostrady można dostrzec sylwetkę młodej kobiety z wystawionym nad jezdnią kciukiem. Być może jej uda się dojechać bezpiecznie do celu...
Biegnąca przez odludzie trasa wydaje się idealnym miejscem zbrodni, a mieszkające w okolicy Indianki - idealnymi ofiarami. Policja nie będzie ich przecież szukać z takim samym zaangażowaniem, jak białych kobiet. Uzna, że uciekły z domu albo zwyczajnie zamknie śledztwo z uwagi na brak poszlak. Tak było przez wiele lat.
Dopiero w 2005 roku powołano Projekt E-PANA, oddział specjalny kanadyjskiej policji, który miał zbadać sprawy zaginięć i mordów przy autostradach numer 16, 97 i 5. "Pana" to bogini, która według Inuitów opiekuje się duszami, zanim trafią do nieba. Większości spraw nie udało się jednak wyjaśnić do dziś.
16-letnia Delohine Nikal przepadła bez wieści wiosną 1990 roku. Ostatni raz widziano ją nad ranem, gdy łapała okazję, wymachując ręką przed maskami samochodów. Niespełna rok wcześniej w okolicy zaginęła jej nastoletnia kuzynka.
Pamora Wilson miała 16 lat, gdy w czerwcowy wieczór 1994 roku wyszła z domu na potańcówkę. Dyskoteka znajdowała się kilka miasteczek dalej. Członkini szkolnej drużyny baseballowej nigdy nie dotarła na miejsce. Jej zwłoki znaleziono 10 miesięcy później w pobliżu lokalnego lotniska.
22-letnia Indianka z plemienia Wet'suwet'en, Tamara Chipman, zaginęła we wrześniu 2005 roku. Jej synek miał wtedy 2,5 roku. Policja robiła niewiele, by ją odnaleźć. Bliscy szukali więc kobiety na własną rękę. Bezskutecznie.
Najmłodsza z ofiar Autostrady Łez, Monica Jack, zaginęła w 1978 roku, dwa tygodnie przed swoimi 13. urodzinami. Wyszła na rower i ślad po niej zaginął. Jej zwłoki znaleziono dopiero 17 lat później. Na sprawiedliwość musiała czekać znacznie dłużej. Zabójca dziewczynki dostał dożywocie... w styczniu tego roku, ponad 40 lat po tym, jak odebrał jej życie.
Teoria o jednym człowieku, seryjnym mordercy grasującym na Autostradzie Łez, już dawno została obalona. Tym, który ma na sumieniu najwięcej indiańskich istnień, okazuje się system.
Piekło w raju
Kanada od lat niezmiennie plasuje się w pierwszej dziesiątce rankingu najszczęśliwszych krajów świata. Bramy kanadyjskiego "raju" dla wielu pozostają jednak zamknięte. Potomkowie pierwotnych mieszkańców tych ziem - plemion Pierwszych Narodów, Inuiów z dalekiej północy oraz Metysów - mimo upływu lat wciąż doświadczają dyskryminacji.
Jak wynika z danych policji, w latach 1980–2012 zaginęło lub zostało zamordowanych blisko 1,2 tysiąca rdzennych Kanadyjek. Społeczność indiańska przekonuje, że statystyki są niepełne, a rzeczywista liczba ofiar może być kilkukrotnie wyższa. Wielu spraw do tej pory nie wyjaśniono. Inne nigdy nie zostały zgłoszone na policję.
Potomkowie pierwszych mieszkańców Kanady stanowią ledwie cztery procent spośród 37 milionów obywateli. Tymczasem to właśnie kobiety z tej grupy są siedmiokrotnie bardziej narażone na ataki niż pozostałe Kanadyjki. Stanowią aż 16 procent ofiar morderstw i 11 procent zaginionych w całym kraju. W prowincji Saskatchewan, gdzie potomkowie pierwszych mieszkańców stanowią zaledwie sześć procent populacji, ponad połowa na liście zaginionych to Indianki.
Przemoc wobec rdzennych mieszkanek Kanady ma głębokie korzenie. Jej przyczynami są uprzedzenia rasowe, ale także przekonanie sprawców, że społeczna obojętność wobec losu tych kobiet pozwoli im uniknąć sprawiedliwości.
Policja zbyt często bagatelizowała zagrożenie, z jakim stykają się rdzenne Kanadyjki. Wiele zgłoszeń o zaginięciach ignorowano, a opieszale prowadzone śledztwa nie przynosiły rezultatów. Brakowało pieniędzy, ale przede wszystkim chęci.
Rdzenni Kanadyjczycy wylali wiele łez za swoimi siostrami, córkami i matkami. W końcu czara goryczy się przelała.
Wołanie
- Nazywam się Rinelle Harper. Jestem uczennicą liceum Southeast Collegiate. Stoję tu przed wami, by powiedzieć, że musimy położyć kres przemocy wobec młodych kobiet - mówi nieśmiała brunetka do ponad trzech tysięcy wodzów i członków rad plemiennych zebranych w Winnipeg. W stolicy Manitoby trwa spotkanie Zgromadzenia Pierwszych Narodów, organizacji ludów tubylczych Kanady. Jest grudzień 2014 roku. Miesiąc wcześniej Rinelle oszukała śmierć.
Dziewczyna trzyma w ręku orle pióro, które wręczył jej jeden z wodzów. Dla Indian Ameryki Północnej orzeł jest najsilniejszym i najdzielniejszym z ptaków.
- Jako ocalała z szacunkiem wzywam was: przyłączcie się do apelu o powołanie narodowej komisji do zbadania spraw zaginionych i zamordowanych rdzennych kobiet - zwraca się do tłumu. Dostaje owacje. To kolejny indiański głos domagający się sprawiedliwości. Głos, na który władze w Ottawie zbyt długo pozostawały głuche.
Przez dekady kolejni kanadyjscy premierzy ignorowali apele rdzennej ludności, która przekonywała, że fala przemocy ma źródło w polityce dyskryminacji. Na przestrzeni lat pojawiały się kolejne raporty, ale nigdy na skalę całego kraju. Rok 2014 okazał się przełomowy. Po zabójstwie Tiny Fountain i ataku na Rinelle Harper dyskusja przybrała na sile.
Konserwatywny rząd Stephena Harpera pozostawał jednak nieugięty. Ówczesny premier Kanady uznał, że morderstwo 15-latki nie powinno być postrzegane jako "zjawisko socjologiczne", ale jako zwykłe przestępstwo. By głos ludów tubylczych Kanady został wysłuchany, musiała zmienić się władza w Ottawie.
W 2015 roku na czele rządu stanął Justin Trudeau, najmłodszy premier w historii kraju. Nowy szef rządu złożył obietnicę Pierwszemu Narodowi. - Ofiary zasługują na sprawiedliwość, ich rodziny na szansę uleczenia ran – powiedział Trudeau indiańskim wodzom niedługo po objęciu urzędu.
Słowa dotrzymał.
Zbrodnia w Kraju Klonowego Liścia
"Ludobójstwo to zbrodnia polegająca na zniszczeniu grup narodowych, rasowych i wyznaniowych. (…) Oznacza wprowadzenie w życie różnorakich skoordynowanych działań zmierzających do zniszczenia fundamentalnych podstaw życia grup narodowych w celu ich całkowitego unicestwienia"
Rafał Lemkin, polski prawnik, twórca pojęcia "ludobójstwo"
W 2015 roku powołano narodową komisję do zbadania spraw morderstw i zaginięć rdzennych kobiet w Kanadzie. Na jej czele stanęła Marion Buller, pierwsza w Kolumbii Brytyjskiej sędzia indiańskiego pochodzenia. Rząd Justina Trudeau dał komisji na śledztwo trzy lata i 67 milionów dolarów.
W trakcie dochodzenia przesłuchano ponad 1,5 tysiąca osób, w tym ofiary przemocy oraz ich bliskich. Świadectwa tych ludzi dały obraz zbrodni, której sprawcą było i jest kanadyjskie państwo. Raport zatytułowany "Reclaiming Power and Place" przedstawiono opinii publicznej 9 czerwca 2019 roku.
Na uroczystej ceremonii w Muzeum Historii Kanady w Quebecu obecny był Justin Trudeau. Przed sceną zebrały się setki ludzi, większość w indiańskich strojach. Unosili zaciśnięte pięści i orle pióra. Niektórzy trzymali czerwone kwiaty - symbol pamięci o zamordowanych i zaginionych Indiankach. W tle dźwięku bębnów i wiwatów dało się słyszeć szloch. W tłumie stali bliscy kobiet i dziewczynek, które nie wróciły do domów. Płakali.
Komisja wręczyła premierowi liczący ponad tysiąc stron raport, zawinięty w indiański koc i spleciony tradycyjną metyską szarfą. Zawarte w nim wnioski były porażające.
"Przemoc, o której słuchała Komisja Narodowa, składa się na kierowane rasową nienawiścią ludobójstwo rdzennej ludności, w tym Pierwszych Narodów, Inuitów oraz Metysów, szczególnie wymierzone w kobiety, dziewczęta i osoby 2SLGBTQQIA (two-spirit, lesbian, gay, bisexual, transgender, queer, questioning, intersex and asexual - red.). Ludobójstwo to umożliwiły kolonialne struktury, prowadząc do obecnego, wysokiego odsetka przemocy, śmierci i samobójstw wśród rdzennej populacji" – napisano.
Winą za tę zbrodnię komisja obarczyła w dużej mierze policję i wymiar sprawiedliwości – ślepy, ale na krzywdę najbardziej potrzebujących. Według niej uprzedzenia, stereotypy i niewłaściwe nastawienie wobec rdzennych mieszkańców Kanady "negatywnie wpływają na policyjne śledztwa i tym samym śmierć i zaginięcia (rdzennych kobiet – red.) są badane i traktowane inaczej niż pozostałe sprawy". Jak czytamy w raporcie, bezczynność policji często przybiera formę stereotypizacji i obwiniania ofiar. Funkcjonariusze określają zaginione kobiety jako "pijaczki", "uciekinierki" czy "prostytutki, których nie warto szukać".
W świetle prawa międzynarodowego ludobójstwo to nie tylko pozbawianie życia. To także zabijanie tego, kim jest się w środku. Komisja zwróciła uwagę na prowadzoną przez dekady politykę przymusowej asymilacji rdzennych dzieci w nowym "lepszym" społeczeństwie.
Zabić Indianina w dziecku
"Przeszłość nigdy nie umiera. Nie jest nawet przeszłością"
William Faulkner, Requiem dla zakonnicy, akt I, scena III
Roślinę najłatwiej zniszczyć, odcinając ją od korzeni. W ciągu ponad 100 lat Kanada odebrała rdzennym rodzinom setki tysięcy dzieci. Część z nich umieszczono w sierocińcach, inne oddawano do adopcji białym chrześcijanom w Kanadzie i poza jej granicami. Około jedna trzecia małych Indian, Inuitów i Metysów trafiła do specjalnych szkół z internatem zwanych Residential Schools. Budowano je z dala od rezerwatów, by jak najbardziej ograniczyć kontakt dzieci z rodzinami.
Ten nieludzki system finansowało kanadyjskie państwo, ale placówki były prowadzone przez katolickich i protestanckich duchownych. Niszczyli oni w swoich podopiecznych to, co indiańskie – odcinali od kultury i wierzeń ich przodków, oduczali rodzimego języka. W murach tych szkół wielu podopiecznych padało ofiarą molestowania seksualnego i przemocy emocjonalnej. Szacuje się, że życie straciło tam kilka tysięcy uczniów.
Mimo że w dzieciach "zabijano" Indian, te wciąż jednak nie czuły się częścią kanadyjskiego społeczeństwa. Okradzione z własnego "ja", oddzielone od bliskich, były pozbawione naturalnych wzorców. Szkoły rezydencyjne stanowiły swoiste fabryki patologii. Ich wychowankowie wkraczali w dorosłość z traumą i kryzysem tożsamości. Nie potrafili odnaleźć się w świecie stworzonym przez białego człowieka. Wielu popadało w alkoholizm lub szukało ukojenia w narkotykach. Bieda i brak wykształcenia zmusiły wiele rdzennych kobiet do prostytucji. W takich warunkach rodziła się przemoc domowa i przestępczość. Także odsetek samobójstw wśród rdzennej ludności pozostaje dziś kilkukrotnie wyższy niż w przypadku reszty Kanadyjczyków.
W powszechnej opinii kolonializm to zamknięty rozdział w historii bogatej i liberalnej dziś Kanady. Niechlubna przeszłość Kraju Klonowego Liścia wciąż jednak zbiera swoje żniwo.
"Ostatnie" Narody Kanady
- Systemowe odbieranie ziemi i przymusowe osiedlenia w rezerwatach, które stały się miejscami nędzy, upodlenia i anomii, gdzie szerzyć zaczęły się alkoholizm, narkomania, choroby, rugowanie z zamieszkiwanych tradycyjnie terenów, zakaz używania języka, odbieranie dzieci rodzicom i przepełnione przemocą "cywilizowanie" ich na "prawdziwych Kanadyjczyków" były naruszeniami strukturalnymi, które doprowadziły do tego, że dzisiaj "pierwsze narody" Kanady są de facto "ostatnie", jeśli chodzi o poziom życia, edukacji, zdrowia - ocenia dr Hanna Schreiber z Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych UW, która zajmuje się kulturowymi aspektami stosunków międzynarodowych, w tym prawami ludów tubylczych.
- Będąc najsłabszymi, nadal są "pierwszymi ofiarami", a dotyczy to zwłaszcza rdzennych kobiet i dzieci, które przodują w statystykach osób, na których popełniane są gwałty, które giną bez śladu i są mordowane, co dobitnie pokazał ostatni raport. Stąd, jak widać, dążenie do tego, by dane z opublikowanego miesiąc temu raportu naprawdę wstrząsnęły mitem harmonijnego, wielokulturowego społeczeństwa Kanady. Równouprawnienie grup francuskojęzycznych i angielskojęzycznych skutecznie przysłania bowiem totalne zmarginalizowanie grup rdzennych - dodaje.
Schreiber zaznacza, że zarzut ludobójstwa to "najcięższy kaliber, jaki można wytoczyć przeciwko państwu".
- W kontekście praktyk wobec ludności rdzennej stosowanych przez państwa kolonialne zgadzam się z użyciem tego terminu. Właściwe pytanie dotyczy raczej tego, jakie nadajemy temu pojęciu znaczenie. Jeśli chodzi o używanie go na potrzeby analiz historycznych, socjologicznych, antropologicznych, jego zastosowanie będzie czasami budziło kontrowersje, jednak margines swobody w posługiwaniu się nim jest dużo szerszy niż wtedy, kiedy wchodzimy na teren prawa. Skutki prawne zakwalifikowania danych działań, czynów jako "ludobójstwa" są bowiem dużo bardziej konkretne, przecinają spekulacje historyczne, wpływają na przyznanie i wysokość odszkodowań czy ustalenie tytułów własności do odebranej ziemi, często zmuszają do zwrotu bezprawnie zagrabionych artefaktów, nie tylko kulturowych, bo dotyczy to także szczątków ludzkich, ciągle jeszcze licznie obecnych w europejskich muzeach etnograficznych – podkreśla dr Schreiber.
Raport "Reclaiming Power and Place" to jednak jedynie opinia komisji powołanej przez rząd, a nie wyrok sądowy.
- Istotne jest jednak już na tym etapie wskazanie przez Komisję, że tak dramatyczna skala wymuszonych zaginięć, gwałtów i morderstw na rdzennych kobietach i dziewczynkach jest swoistym "przedłużeniem" kolonialnego ludobójstwa na ludach rdzennych Kanady: odłożonym w czasie skutkiem polityki mającej na celu "zabicie Indianina w dziecku". Trwająca przez dziesiątki lat strukturalna przemoc wobec ludów rdzennych stworzyła bowiem warunki do zakorzenienia się rasizmu połączonego z obojętnością na ich los. W opinii Komisji doszło do normalizacji tej przemocy, normalizacji braku bezpieczeństwa i szacunku dla Pierwszych Narodów Kanady, co bezpośrednio przełożyło się na grupy szczególnie słabe: zwłaszcza kobiety i dzieci. Współczesna przemoc wobec nich jest konsekwencją przemocy mającej kolonialne, historyczne korzenie. (...) Pytanie dotyczy tego, czy uda się udowodnić, że władze Kanady działały w rzeczywistym zamiarze zniszczenia w całości lub części tych grup i na jakiej podstawie je w praktyce wyodrębniały: narodowej, etnicznej, rasowej czy religijnej. Ważne będzie także określenie ram czasowych, umożliwiających zastosowanie Konwencji o zapobieganiu i karaniu zbrodni ludobójstwa z 1948 roku, którą Kanada ratyfikowała w 1952 roku. I temu, jak sądzę, będzie poświęcony szczegółowy, dodatkowy raport, nad którym obecnie pracuje Komisja – twierdzi dr Schreiber.
Zdarzało się, że państwa przyznawały się do ludobójstwa na rdzennej ludności. Przykładem może być Republika Federalna Niemiec, która nie neguje dziś, że wymordowanie ludów Herero i Nama w ówczesnej Niemieckiej Afryce Południowo-Zachodniej na początku XX wieku było ludobójstwem. Problem z przyznaniem się ma jednak Belgia, która nie uznaje winy za zbrodnie popełnione w Kongu, swojej dawnej kolonii. Szacuje się, że zginęło tam od 10 do 15 mln osób. Kazus Kanady jest bezprecedensowy.
- Jego odmienność polega na tym, że żyją bezpośrednie ofiary polityki, która raptem niewiele ponad 30 lat temu została zakończona – zauważa ekspertka.
Efekt domina?
Przed Kanadą tylko jeden kraj - Australia - przeprowadził podobne śledztwo. W raporcie "Bringing them home" (ang. Sprowadzając ich do domu) była mowa o "straconym pokoleniu" – aborygeńskich dzieciach, które - tak jak indiańskie w Kanadzie - były odbierane siłą matkom i "cywilizowane".
- O szybkim efekcie domina może trudno mówić, ale z pewnością po tym, co wydarzyło się w Kanadzie, wszelkie organizacje pozarządowe i międzynarodowe, reprezentujące interesy ludów rdzennych, zyskały ogromne wsparcie i potężny argument polityczno-moralny. Jakie są jednak szanse na to, że przełoży się to na sytuację tych ludów w Stanach Zjednoczonych? Tu sytuacja również jest skomplikowana, ale, choć bardzo powoli, ulega poprawie – podkreśla dr Schreiber.
W 2009 roku Kongres Stanów Zjednoczonych oficjalnie przeprosił za to, że stosunek państwa do plemion indiańskich opierał się na przemocy, złym traktowaniu i marginalizacji.
- W tych zdawkowych przeprosinach nie ma jednak żadnego pojęcia choćby zbliżonego do "łamania praw człowieka", "ludobójstwa" czy "przymusowej asymilacji". Nigdy nie doszło też do oficjalnego, publicznego przeproszenia rdzennych mieszkańców Stanów Zjednoczonych przez żadnego z prezydentów, włącznie z Barackiem Obamą – zauważa ekspertka.
Temat jednak wrócił w lutym tego roku. Senatorka Elisabeth Warren, potencjalna kandydatka Partii Demokratycznej w wyborach prezydenckich w 2020 roku, powiedziała, że w dyskusję na temat wypłacania reparacji dla ludności afroamerykańskiej powinni zostać włączeni Indianie.
- Znaczący gest został wykonany stosunkowo niedawno na poziomie stanowym: za brutalną eksterminację i ludobójstwo rdzennej ludności przeprosił w czerwcu tego roku gubernator stanu Kalifornia. Zapowiedział także powołanie stanowej Komisji Prawdy i Pojednania. Na efekty tych deklaracji i dalszych prac trzeba jednak jeszcze poczekać. Sądzę jednak, że przykład Kalifornii i Kanady może wpłynąć na sytuację w innych stanach. I że najistotniejsze kroki w tej sprawie jeszcze przed nami – konkluduje dr Schreiber.
***
Zgromadzenie Ogólne ONZ proklamowało rok 2019 Międzynarodowym Rokiem Języków Tubylczych. 9 sierpnia obchodzony jest z kolei Międzynarodowy Dzień Ludów Tubylczych