Prywatne laboratorium robi dziś dziesięciokrotnie więcej testów na koronawirusa niż najważniejsze państwowe. Jak to możliwe w chwili, gdy toczy się gra o zdrowie i życie Polaków?
O malowniczym, trzytysięcznym miasteczku Vo' Euganeo niedaleko Wenecji usłyszał ostatnio cały świat. To stamtąd pochodziła pierwsza włoska ofiara koronawirusa. 77-letni mężczyzna zmarł w drugiej połowie lutego, gdy w Polsce nie było jeszcze ani jednego zdiagnozowanego przypadku SARS-CoV-2.
Po tej śmierci lokalne władze szybko zamknęły miasteczko i zrobiły testy na obecność koronawirusa wszystkim mieszkańcom. Brytyjski "Financial Times" rozmawiał z jednym z profesorów odpowiedzialnych za ten eksperyment. Naukowiec opisywał, że po pierwszej turze testów okazało się, iż trzy procent populacji Vo' jest zakażone koronawirusem (prezydent regionu Wenecja Euganejska Luca Zaia w rozmowie z agencją ANSA mówił o 66 potwierdzonych zakażeniach). Co ciekawe, aż połowa z tych osób nie miała jakichkolwiek objawów infekcji. A to oznacza, że bez tych testów zakażenia nie udałoby się wykryć, a bezobjawowych chorych odizolować.
Zakażeni zostali odizolowani na 14 dni, a po tym czasie ponownie ich zbadano. U sześciu osób wciąż stwierdzono pozytywny wynik testów. Eksperyment z Vo pokazał, że bez testowania chorych nie udałoby się wykryć i izolować, przez co epidemia dalej by się rozwijała.
Czy Polska mogłaby iść drogą włoskiego miasteczka? - To utopia. Nie musimy badać 38 milionów Polaków - odpowiada onkogenetyk, profesor Krystian Jażdżewski, który - co ciekawe - sam te 38 milionów chce przebadać. Tyle że pod innym kątem, bo na obecność genów nowotworowych. - Chcemy zidentyfikować każdą pojedynczą osobę zagrożoną chorobą nowotworową. Żeby zrealizować taki program, od początku musieliśmy myśleć w kategoriach dużych liczb – tłumaczy profesor. By tego dokonać, profesor Jażdżewski w duecie z doktor Anną Wójcicką stworzył w Warszawie w pełni zautomatyzowane i zrobotyzowane laboratorium. Jednak zamiast szukać onkogenów, ich zespół szuka teraz koronagenów. Firma podpisała w ostatnich dniach umowę z sanepidem i po uzgodnieniach z Ministerstwem Zdrowia zaczęła testować na ogromną skalę.
Każdego dnia laboratorium może przebadać tysiąc próbek. Za miesiąc będzie to nawet pięć tysięcy dziennie, czyli więcej niż wykonują wszystkie pozostałe laboratoria razem wzięte.
W tej chwili w Polsce w 46 miejscach bada się dziennie około 4,5 tysiąca próbek. - To ciągle za mało. Dopóki nie zostaną przebadane wszystkie osoby z objawami sugerującymi infekcję koronawirusową i dopóki nie zbadamy każdego, kto miał kontakt z osobą zakażoną, tak długo będzie to za mało – przekonuje profesor Jażdżewski. I powtarza za szefem Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) słowa, które zna już chyba cały świat – testujmy, testujmy, testujmy.
Naczelna Izba Lekarska już dwa tygodnie temu apelowała do ministra Łukasza Szumowskiego o zwiększenie dostępu do testów na koronawirusa dla wszystkich, którzy mają objawy. Dopiero w ostatnim tygodniu zmieniono dotychczasową praktykę i, jak zapewnia Główny Inspektorat Sanitarny, dziś już "nie ma możliwości odmowy wykonania testów w kierunku koronawirusa, jeśli jest wskazanie lekarskie, tj. jeśli pacjent przejawia objawy niewydolności oddechowej, ma gorączkę, kaszel, duszność".
Izba zaznacza przy tym, że "nie jest konieczne spełnienie żadnych dodatkowych kryteriów epidemiologicznych". 24 marca minister zdrowia zapewniał w "Faktach po Faktach", że samych testów nie brakuje. "Mamy rozdysponowane w Polsce około 100 tysięcy testów w ponad 30 laboratoriach. Moce przerobowe laboratoriów znacznie wzrosły. Uruchamiamy również te prywatne, duże laboratoria, które mogą zrobić po tysiąc testów dziennie. Mam nadzieję, że to też rozładuje te korki testowe, które się gdzieniegdzie potworzyły. Ta ilość testów będzie rosła gwałtownie" - powiedział.
Na czym konkretnie polegają testy na koronawirusa, o których mówi nie tylko cała Polska, ale i cały świat?
Droga próbki – co dziesiąta do zniszczenia
Pierwsze próbki od polskich pacjentów z podejrzeniem zakażenia koronawirusem trafiały do państwowego laboratorium BSL3 w Narodowym Instytucie Zdrowia Publicznego w Warszawie. To tam na początku marca zdiagnozowano "pacjenta zero" z Zielonej Góry. W sumie 12-osobowy zespół, którym kieruje dr hab. Katarzyna Pancer, przebadał do tej pory ponad tysiąc próbek. Przez kilka dni laboratorium jednak nie pracowało. Część zespołu BSL3 trafiła na kwarantannę, bo u jednej z pracownic Instytutu wykryto SARS-CoV-2. Zakażona kobieta nie pracowała w samym laboratorium. BSL3 wznowiło już pracę, choć w okrojonym składzie.
O tym, jak wygląda badanie próbek z podejrzeniem koronawirusa rozmawiam z szefową laboratorium, wirusologiem i diagnostą dr hab. Katarzyną Pancer, gdy ona sama jest jeszcze na kwarantannie.
Otwiera pani styropianowy karton, wyciąga próbkę i po prostu zaczyna ją diagnozować?
Najpierw oceniam, czy w ogóle nadaje się do badania. Część z nich jest źle pobrana.
Co to znaczy "źle pobrana"?
W szpitalu albo w placówce medycznej pobiera się wymaz z gardła albo z nosa. Później tę wymazówkę z wacikiem wkłada się do próbki. To ważne - wacik musi być zanurzony w płynie, a sama próbka później szczelnie zamknięta. Jeżeli wacik będzie suchy – to albo nie uzyskamy z niego wyniku, albo uzyskamy, ale fałszywie ujemny. Dlatego takich próbek nie ma sensu badać. Są przypadki, że próbka jest źle zapakowana i "rozlana". Wtedy musi zostać zniszczona. Trafiają też do nas niepodpisane próbki. I je także niszczymy, bo nie wiemy, do kogo należą. Są także humorystyczne sytuacje. Zdarza się, że dostajemy próbkę wsadzoną… w lateksową rękawiczkę.
W środkowy palec tej rękawiczki?
Zdarza się…
Żartujecie, że ktoś pokazał wam środkowy palec?
No, tak to wygląda i nawiązując do ostatnich wydarzeń w kraju - tak sobie żartujemy.
Takie sytuacje rozluźniają atmosferę?
Oczywiście. Nie możemy być cały czas tylko poważni. To jest humor sytuacyjny, taki czarny humor.
A jaka część tych próbek z podejrzeniem koronawirusa do niczego się nie nadaje?
To może być nawet 10 procent.
To jednak sporo - każda próbka to przecież konkretny pacjent, który czeka na wynik badania. Z czego takie błędy podczas przygotowania próbek mogą wynikać?
Stres u osób pobierających wymazy i pakujących próbki. Wszyscy pracują pod ogromną presją: pacjentów, ich rodzin, lekarzy, władz szpitala. Także pod presją czasu. Do tego dochodzi strach o własne zdrowie. Mieliśmy taki przypadek, że jednej pacjentce dopiero za trzecim razem prawidłowo pobrano wymaz.
To wszystko wydłuża czas oczekiwania na wynik
Oczywiście. To może być nawet kilka-kilkanaście godzin opóźnienia. A pacjent, który czeka na wynik w szpitalu, nie ma nawet pojęcia, że to nie nasza wina, że nie mamy nawet szansy zacząć tego badania.
Większość próbek trafia do was w dobrym stanie. Gdy już to stwierdzicie, co się dalej z nimi dzieje?
Pierwszy etap testu to inaktywacja materiału od pacjenta. Ten materiał z wymazu jest potencjalnie zakaźny. Mogą być tam różne bakterie czy właśnie koronawirus.
Na czym polega inaktywacja?
To unieszkodliwienie. Jeśli jest tam wirus, nie będzie mógł już zakażać. Robimy to w laboratorium BSL3, które jest odizolowane.
I w tym samym miejscu robicie później ten słynny już test na obecność koronawirusa?
Nie, nie powinno się tego robić w tym samym pomieszczeniu, bo mogłoby dojść do skażenia odczynników, których używamy później. Dlatego kolejne etapy testów robimy w innych pomieszczeniach.
To jak dalej wygląda przeprowadzenie takiego testu?
Proszę sobie wyobrazić, że wirus to takie "jajko z niespodzianką". Usuwamy złotko, potem czekoladę i dostajemy się do zabawki, czyli tego genomu wirusa. I podobnie jak dzieci, które dostaną jajko - nas też interesuje zabawka. Dziecko ją składa, my - w pewnym sensie - też to robimy. Szukamy konkretnych fragmentów, żeby sprawdzić, czy ułoży nam się z nich dinozaur, czyli ten koronawirus. Wtedy wynik jest pozytywny, czyli pacjent zakażony. Jeśli z tych części nie układa nam się ten dinozaur - to znaczy, że wynik testu jest negatywny.
A co jeśli ułoży się dinozaur, czyli ten koronawirus?
Jeżeli zobaczymy dinozaura, to zawsze powtarzamy to badanie. To testy, które ustawiamy już na inne części zabawki, żeby mieć absolutną pewność, że jest to dinozaur, a nie coś, co tego dinozaura nam tylko przypomina. W sumie robimy cztery, a czasami nawet pięć takich testów dla potwierdzenia wyniku. To dużo, ale musimy mieć stuprocentową pewność, że ktoś jest zakażony.
Jak długo to wszystko trwa?
Kilka godzin. Mamy tylko jedno urządzenie do tego. Gdy my analizujemy wyniki, maszyna w tym czasie bada już kolejną partię próbek. Dopiero gdy zakończy to badanie, możemy zacząć robić testy potwierdzenia dla tamtych próbek z wynikiem pozytywnym. Potem odczytujemy wyniki, ale nie na takiej prostej zasadzie – plus albo minus. Analizujemy je. Wypełniamy protokoły. Potem je drukujemy. To wszystko trwa.
Ten skomplikowany proces testowania o wiele prostszy jest w laboratorium prywatnym. Tam nie trzeba robić dodatkowych testów potwierdzenia wyniku ani czekać, aż zwolni się sprzęt. "W każdej próbce wykonujemy trzy testy naraz, w tym samym czasie. Dzieje się to równolegle na wielu urządzeniach. To mocno przyspiesza cały proces – tłumaczy prof. Jażdżewski.
I dodaje: - Wykonujemy taki sam test na koronawirusa, jak wszystkie inne polskie laboratoria, wykorzystujemy te same odczynniki i te same narzędzia. Tyle że mamy więcej narzędzi - więcej maszyn, więcej robotów, a do tego szybsze procedury działania w laboratorium i procedury kontroli jakości.
Etapy testowania są te same. Tyle że w prywatnym laboratorium niemal wszystko robią automaty, a w laboratorium państwowym - niemal wszystko robione jest ręcznie. - Pracujemy tak szybko, jak możemy. Mamy tylko jedno urządzenie. Obiecano nam, że dostaniemy kolejne. Poprosiliśmy też WOŚP Jerzego Owsiaka o zakup jednego urządzenia. Czekamy na odpowiedź - wyjaśnia dr Pancer. Szefowa jednego z najważniejszych państwowych laboratoriów może tylko pomarzyć o mocach przerobowych tego prywatnego. - Zazdrość mnie ogarnia, ale z drugiej strony bardzo się cieszę, że włączyli się do tego procesu diagnostyki - przyznaje Pancer.
Podczas gdy państwowe laboratorium może wykonać do stu kilkudziesięciu testów na dobę, laboratorium prywatne – tysiąc, czyli blisko 10 razy więcej! A wkrótce liczba ta może jeszcze wzrosnąć. - Konsolidujemy teraz nasze laboratoria. Mieliśmy dwa: w Warszawie i w Białymstoku. Przenosimy wszystko do stolicy. W ciągu najbliższych kilku dni będziemy mogli wykonać dwa tysiące testów dziennie. A gdy dotrą do nas kolejne zamówione maszyny, to za 3-4 tygodnie będziemy mogli robić już pięć tysięcy takich testów dziennie – zapowiada prof. Jażdżewski.
Takiej mocy przerobowej nie mają dzisiaj wszystkie pozostałe laboratoria razem wzięte. W sumie jest ich 46. Ministerstwo Zdrowia nie udostępniło nam jednak szczegółowej listy takich miejsc.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego prywatne laboratorium ma większe możliwości niż państwowe. To – poza lepszym sprzętem – większy zespół. W zespole prof. Jażdżewskiego pracuje 25 osób, w zespole dr Pancer – 12. Sprzęt, ludzie, procedury - to wszystko wpływa na "moc" laboratorium i czas trwania testu.
Pieniądze, pieniądze, pieniądze
Na koszt wykonania testu składa się wiele czynników – czas pracy, zabezpieczenia i odczynniki niezbędne w całym procesie. Doktor Pancer spróbowała to dla nas policzyć.
- Jeden z etapów w laboratorium BSL3 robią dwie osoby. Ubranie ochronne jednej kosztuje około 200-250 złotych – razem nawet 500. Po wyjściu z tego pomieszczenia odzież jest niszczona. Dobrej jakości odczynniki potrzebne do badań to jest kolejne 500-600 złotych. Używamy ich na różnych etapach testu. Gdyby to szacować, to rzeczywisty koszt będzie bliższy 1000 złotych niż 500 – wyjaśnia.
To koszt jednego testu, zbadania tylko jednej próbki?
Tak. Jeżeli wynik badania jest ujemny i nie robimy testów potwierdzenia wyniku, to będzie to bliżej 500 złotych. Przy wyniku pozytywnym, gdy robimy kilka testów potwierdzenia, będzie to już bliżej 1000 złotych
Czy uważa pani, że te koszty, czyli kilkaset złotych za jeden test, powodują, że rząd nie chce badać większej liczby osób?
Nie sądzę. Raczej chodzi o wydolność naszych laboratoriów. Widzę, jak to wygląda w moim laboratorium, jaki to jest wysiłek, żebyśmy mogli zbadać na każdej zmianie kilkadziesiąt próbek, jak długo to wszystko trwa.
Więcej się nie da, bo polska służba zdrowia nie podoła?
Nasze laboratoria nie podołają. One są często dofinansowywane na samym końcu.
Koszt wykonania jednego testu w laboratorium profesora Jażdżewskiego to 400 złotych. - Te koszty pokrywają darczyńcy. Koalicja firm, która zawiązała się do walki z koronawirusem: Bank PKO BP, który rozpoczął całą inicjatywę, Żabka, BNP Paribas, Trecom, Tar Heel Capital, ANG Spółdzielnia i ostatnio Orange czy Fundacja TVN "Nie jesteś sam". Wszystkie środki idą na zakup odczynników i zakup testów – tłumaczy profesor.
Dzięki tej antykoronawirusowej koalicji laboratorium Warsaw Genomics wykonuje testy bezpłatnie. Wystarczy zlecenie sanepidu lub lekarza. Ze środków darczyńców profesorowi Jażdżewskiemu udało się zakupić 30 tysięcy testów. Część z nich laboratorium już wykonuje, pozostałe są w drodze do Polski. - Kupujemy je od wszystkich w Europie, którzy tylko oferują je w sprzedaży – podkreśla profesor.
Laboratorium nie przeprowadza tych testów komercyjnie, więc ktoś z ulicy, kto chciałby zapłacić, testu nie zrobi.
Pod koniec lutego falę oburzenia wywołała informacja, że jeden z warszawskich szpitali oferuje badanie na koronawirusa odpłatnie - za 500 złotych. Wtedy zareagował minister zdrowia Łukasz Szumowski. - Każdy obywatel i każda osoba, która przebywa na terenie Rzeczypospolitej, która wymaga badań, ma je wykonane za darmo, bezpłatnie. Nie zgadzam się na żadne komercyjne działania - oświadczył.
Takie komercyjne badanie przynajmniej teoretycznie jest możliwe. "Jeżeli ktoś zechce prywatnie uruchomić taką możliwość, musi to po prostu zgłosić do prezesa Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych. Ważne, by takie badanie było wykonywane testami rekomendowanymi przez WHO" – informuje rzecznik Ministerstwa Zdrowia.
URPL zarejestrował zgłoszenia 53 firm, które sprowadzają do kraju lub dystrybuują w Polsce testy na obecność koronawirusa. Dodzwoniłem się do jednej z takich firm, która oferuje w sprzedaży szybki test do wykrywania przeciwciał koronawirusa. I dowiedziałem się, że jako osoba prywatna nie mogę go kupić.
- Test musi być wykonany w warunkach laboratoryjnych, nie może go pan zrobić sam – informuje mnie pracownik. Firma twierdzi, że sprzedaje "szybkie testy" na przykład placówkom medycznym, a dopiero one mogą potem umieścić w ofercie przeprowadzanie takiego testu zainteresowanym.
- W ilu przychodniach mógłbym zrobić taki test? - pytam dalej w firmie z południa Polski.
- Nie mogę powiedzieć, komu sprzedaliśmy testy. To tajemnica handlowa– brzmi odpowiedź.
Jak zaznacza na swojej stronie NFZ, Światowa Organizacja Zdrowia nie rekomenduje wykonywania komercyjnych testów na koronawirusa. WHO i Konsultant Krajowy w dziedzinie mikrobiologii lekarskiej nie rekomendują też przeprowadzania tak zwanych "szybkich testów". A prezes Krajowej Izby Diagnostów Laboratoryjnych Alina Niewiadomska zwraca uwagę, że dostaje sygnały, iż "podejmowane są liczne próby sprzedaży placówkom medycznym testów o bardzo niskiej skuteczności wykrywania koronawirusa, których stosowanie może doprowadzić do katastrofalnych skutków”. Dlatego Niewiadomska apeluje do pacjentów o zachowanie ostrożności i weryfikowanie ofert.
Firma profesora Jażdżewskiego jest jedną z trzech prywatnych, które włączyły się do przeprowadzania testów na obecność koronawirusa w Polsce. Te trzy firmy dysponują w sumie pięcioma laboratoriami. Pozostałe 41 to laboratoria państwowe lub państwowo-publiczne. Należą do stacji sanitarno-epidemiologicznych, szpitali czy uczelni. Wyposażenie laboratorium na poziomie bezpieczeństwa biologicznego BSL2 kosztowało firmę profesora Jażdżewskiego osiem milionów złotych. Sprzęt, który pozwoli badać więcej próbek i który jest właśnie w drodze do Polski – to kolejne trzy miliony.
Pytam profesora, czy 11 milionów to tak duże pieniądze, że polskiego rządu nie stać na podobne wyposażenie jednego z największych państwowych laboratoriów? "Zostawiam to pana ocenie" – odpowiada naukowiec. Doktor Pancer dodaje: - Od dawna marzymy, żeby mieć chociaż jedno laboratorium w Polsce, które jest tak porządnie wyposażone. Nie mamy, bo do tej pory nikt nie uznał, że jest potrzebne. I to niezależnie od tego, kto w Polsce rządził.
Nawet gdyby obecny rząd chciał teraz doposażać państwowe laboratoria, miałby z tym spory problem. - W tej chwili cała Europa, i nie tylko Europa, walczy o dostęp do tych samych odczynników, tych samych maszyn i tego samego sprzętu. To wszystko jest trudno dostępne. Udaje się kupić tym, którzy płacą szybko gotówką. To jest kwestia płynności finansowej - wyjaśnia profesor Jażdżewski.
Koszt przeprowadzenia testu to także praca konkretnych ludzi. A praca diagnostów w czasie epidemii jest bezcenna. Bez nich nie dałoby się wykonać żadnego testu. Według danych Krajowej Izby Diagnostów Laboratoryjnych, w Polsce jest 16,7 tysiąca diagnostów. - To osoby, które ukończyły trudne studia medyczne, mają specjalistyczną wiedzę i są gotowe do wykonywania badań w kierunku SARS-Cov-2 – mówi prezes Izby Alina Niewiadomska i wymienia całą listę problemów. - W porównaniu z innymi zawodami medycznymi zarobki diagnostów wypadają najgorzej. Średnie zasadnicze wynagrodzenie to 2250-3000 złotych brutto. Dlatego wielu absolwentów nie podejmuje pracy w tym zawodzie. W niektórych województwach mamy bardzo duże problemy kadrowe.
W ostatnich miesiącach diagności razem z fizjoterapeutami protestowali i walczyli o podwyżki. - Mimo że mieliśmy sygnały, że niektórzy diagności laboratoryjni dostali podwyżki – to najczęściej wynosiły one około 50 złotych!" - przyznaje prezes Niewiadomska.
Testy pod ciśnieniem
Warszawskie laboratorium kierowane przez dr Pancer ma kategorię BSL3 - jest jednym z najlepiej zabezpieczonych w Polsce. Żadna cząsteczka powietrza z wnętrza nie ma prawa wydostać się za próg drzwi. Powietrze jest zasysane do środka, potem wielokrotnie filtrowane i dopiero wtedy wypuszczane jest z budynku na zewnątrz. To praca w warunkach podciśnienia. Do łatwych nie należy.
- Szczególnie gdy pracujemy w nocy, a trzeba tam spędzić 3-4 godziny, by inaktywować wirusa. W takich warunkach jest znacznie mniejsza zdolność koncentracji – tłumaczy dr Pancer, ale dodaje, że to nie praca w warunkach podciśnienia jest najtrudniejsza. Zdecydowanie większe jest ciśnienie spoza laboratorium.
Na początku epidemii w Polsce pacjenci skarżyli się, że testy wykonywane w BSL3 trwają zbyt długo. Jedna z pacjentek z Krotoszyna nagrała film. Narzekała, że na wynik czekała ponad 80 godzin.
Dr hab. Katarzyna Pancer: Ta pani miała po prostu pecha. W jej próbce były jakieś inhibitory, które utrudniały uzyskanie wyniku. Badanie powtarzaliśmy trzy lub czterokrotnie. Chcieliśmy być pewni, że wynik jest ujemny, a pacjentka nie jest zakażona”.
Szefowa państwowego laboratorium dodaje, że pacjentka z Krotoszyna wywołała niemałe poruszenie w jej zespole, gdy stwierdziła, że laboratorium przyjmuje próbki tylko do godziny 15. "Nie wiem, skąd wzięła tę informację. To była bardzo nieprzyjemna sytuacja. Po obejrzeniu tego nagrania ludzie z mojego zespołu mówili: "dobrze, będziemy teraz pracować do 15, nie będziemy siedzieć po godzinach za darmo". A siedzieliśmy i to do późna. Z własnej woli. Za te nadgodziny nie dostaniemy pieniędzy” – przyznaje dr Pancer.
Musiała pani studzić emocje w zespole?
Tak. Szczególnie że sama byłam wściekła. To jest ten paradoks, że pracując z groźnymi wirusami w laboratorium jesteśmy mniej zestresowani niż po wyjściu na zewnątrz. Wtedy dopada nas rzeczywistość. Inny przykład: dzwoni do mnie lekarz, próbuję mu wytłumaczyć, że niepodpisana próbka nie może zostać zbadana. On na mnie krzyczy: "dlaczego pani nie może tego zrobić!?". Nawet gdy mnie zapewnia, że to materiał od konkretnego pacjenta, a on wie od którego, ja nie mogę tej próbki zbadać. Muszę ją zniszczyć. Nie wolno wydać wyniku na podstawie takiej próbki bez danych pacjenta. Po takim telefonie muszę ochłonąć, zanim znowu wejdę do laboratorium. Właśnie ze strony lekarzy ta presja jest największa. Często dzwonią z pytaniami o wyniki… zanim jeszcze próbka do nas dotrze. Zdajemy sobie sprawę, ile od nas zależy, czy ten pacjent być może zarazi kolejne osoby. Odczuwamy tę presję. Cały czas myślimy, że w szpitalu czekają na wynik.
Pracujecie pod presją. A czujecie, że wasza praca jest doceniana przez polityków, lekarzy i przez pacjentów?
Nie. Najczęściej słyszymy: "znowu tyle czasu czekaliśmy na wynik". Nikt nie zastanowi się dlaczego. Wyniki wysyłamy zakodowanym mailem. Jest godzina 23. Znowu dzwoni do mnie lekarz. Mówi, że nie może otworzyć wyniku, który wysłałam, bo jego system ten wynik traktuje jako wirusa – wiadomość z wirusem.
O ironio! Znowu wirus, tylko komputerowy.
I zaczyna się długa rozmowa. On chce, żebym podała mu wynik przez telefon. A ja mam zakaz podawania takich informacji przez telefon. Mówię mu: proszę wezwać swojego informatyka. On oburzony, że o godzinie 23 ma budzić informatyka. Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać. Bo my pracujemy ciężko po nocach, żeby przeprowadzić badanie, i w nocy wydajemy wynik. Oni mają problem, ale nie chcą go u siebie rozwiązać, tylko oczekują, że będę łamać procedury.
Wszyscy mają od was oczekiwania, a nie mają szacunku?
Często tak się czuję. Ale są też bardzo miłe telefony, więc nie przesadzajmy.
Testy, testy, testy. Ale które
Zarówno w laboratorium prywatnym profesora Jażdżewskiego, jak i tym państwowym, u doktor Pancer, wykonuje się te same testy molekularne – tzw. testy genowe. - Są oparte o analizę materiału genetycznego wirusa. To jedyne testy rekomendowane przez WHO – podkreśla prof. Jażdżewski. Na rynku są dostępne także inne – tak zwane "szybkie testy" przesiewowe. One sprawdzają, czy pacjent wytworzył przeciwciała, czyli białka, które świadczą o tym, że nasz organizm broni się i zwalcza wirusa. - To opracowali Chińczycy, ale te testy ewidentnie wykrywają zakażenie już po fakcie, bo przeciwciała możemy wykryć dopiero, gdy mamy już mocno rozwinięte zakażenie u człowieka. Nie wykryjemy ich u osoby na początku zakażenia, która zaczęła dopiero wydalać w aerozolu koronawirusa - tłumaczy dr Pancer.
Krótko mówiąc, taki "szybki test" bardzo późno wykrywa infekcję. Test genetyczny wykrywa ją na znacznie wcześniejszym etapie zakażenia. Jest bardziej precyzyjny. Jak mówił w "Faktach po Faktach" minister zdrowia, "dopiero po siedmiu dniach od kontaktu mamy szansę wykryć wirusa, a dopiero po kilkunastu dniach mamy szansę wykryć to, że ktoś 'przechorował' tymi tak zwanymi szybkimi testami". Minister Szumowski sceptycznie podchodzi do wykonywania takich "szybkich testów", bo resort już je… testował. - Rozdysponowaliśmy kilka tysięcy tych "szybkich testów" po szpitalach zakaźnych w całej Polsce. Przetestowaliśmy nimi pacjentów, którzy mieli już stwierdzonego koronawirusa, którzy są na pewno chorzy. I większość z tych "szybkich testów" wyszła ujemna. Dlaczego? Bo po prostu jeszcze ci pacjenci nie wytworzyli przeciwciał – tłumaczył minister.
Takie "szybkie testy" przeprowadza się kierowcom na przykład w Stanach Zjednoczonych czy w Korei Południowej. "Tam wprowadzono takie "szybkie testy", ale one zaczynają się od ankiety online. Trzeba ją wypełnić, odpowiedzieć na różne pytania i dopiero wynik ankiety pokazuje, czy mogę być zakażona koronawirusem. Wtedy umawiam się ze służbami albo podjeżdżam autem i wykonywane jest szybkie badanie. Ale to jest dla osób, które mają już objawy. I tylko wtedy ma to sens. Te testy "badaj się i jedź" działają właśnie na tej zasadzie" - wyjaśnia dr Pancer i podkreśla, że nawet gdyby taki "szybki test" dał wynik pozytywny, to i tak trzeba by go potwierdzić jeszcze dodatkowym testem genetycznym. - Oczywiście, większa liczba szybkich badań będzie dobra, ale pod warunkiem, że ten pacjent będzie mieć świadomość, że wynik ujemny wcale nie oznacza, że jest zdrowy. A wynik dodatni wcale nie oznacza, że jest chory. Bo taki wynik natychmiast trzeba potwierdzić testami genetycznymi. Dlatego nie ma prostej odpowiedzi na pytanie, czy w Polsce powinniśmy wprowadzić takie "szybkie testy" – zaznacza dr Pancer.
Dla kogo?
Dziś w 46 miejscach w Polsce wykonuje się około 4,5 tysiąca testów dziennie. Profesor Krystian Jażdżewski uważa, że powinniśmy testować więcej. - Testujmy wszystkie osoby, które mają objawy mogące sugerować infekcję koronawirusową - stan podgorączkowy lub gorączka występuje przy koronawirusie u niemal 100 procent osób. Kaszel - szczególnie suchy - u 60 procent. Bóle mięśniowe u 30 procent. Czyli typowe objawy grypowe. Każda taka osoba powinna być przetestowana" - postuluje.
Niemal każdego dnia pojawiają się informację o kolejnych pracownikach służby zdrowia, którzy zarazili się koronawirusem.
Pytam dr Pancer, czy personel medyczny powinien mieć możliwość dobrowolnego wykonania testu. - Uważam, że tak. Mam tylko jedną obawę, żebyśmy nie zatkali naszych laboratoriów, żebyśmy nie wpadli w paranoję, że każdy każdego dnia będzie chciał robić badanie. To muszą być uzasadnione przypadki - zastrzega.
A co z innymi zawodami ryzyka? Czy sprzedawca albo kierowca autobusu powinni mieć wykonany test, nawet jeśli nie mają objawów? - W przeciwieństwie do tego trzytysięcznego włoskiego miasteczka, w którym przebadano całą populację, my nie będziemy w stanie przebadać wszystkich. Musimy przeprowadzić jakąś selekcję. Jedyna szansa, byśmy byli bezpieczni – trzymajmy metr dystansu. Sprzedawczyni też może postawić w sklepie płyn, żeby ludzie dezynfekowali ręce, może oddzielić swój blat dodatkowym stołem, żeby nikt się do niej nie zbliżył. I my wszyscy możemy coś zrobić, zostając w domu i nie zarażając siebie nawzajem – przekonuje prof. Jażdżewski.
Do tej pory w Polsce wykonano niemal 40 tysięcy testów. Minister zdrowia zapewnia, że moce przerobowe polskich laboratoriów będą rosnąć. Teraz wynoszą około 6 tysięcy testów dziennie. Jak informuje nas Krajowa Izba Diagnostów Laboratoryjnych, w Polsce jest 2717 laboratoriów i mniej więcej połowa z nich jest w rękach prywatnych. Izba nie jest jednak w stanie odpowiedzieć na pytanie, w ilu z tych laboratoriów można by diagnozować pacjentów na koronawirusa. - To bardzo skomplikowane i zależy od wyposażenia każdego z tych laboratoriów" - słyszymy w odpowiedzi. Z kolei Ministerstwo Zdrowia nie odpowiedziało nam na to pytanie.
- Żadna władza centralna nie poradzi sobie z epidemią sama. Musimy się w to włączyć wszyscy. Czy prowadzimy firmę, która ma supernowoczesne laboratorium, czy prowadzimy małe laboratorium w małym szpitalu, czy duże laboratorium akademickie. Każdy większy szpital ma laboratorium i to laboratorium odpowiedniej klasy bezpieczeństwa, ma także diagnostów laboratoryjnych, którzy umieją wykonywać ten test i ma sprzęt laboratoryjny, na którym można wykonać badanie w kierunku koronawirusa. Myślę, że mamy przynajmniej tysiąc laboratoriów, które mogłyby to robić. Dziś sporo nam do tego tysiąca brakuje. Apeluję do wszystkich laboratoriów, które mają takie możliwości, żeby włączały się w te badania – podkreśla prof. Jażdżewski.
- Każdy pozytywny wynik to potencjalna szansa na uratowanie kolejnych trzech osób, które ta osoba zarazi. Te trzy mogą zarazić następne kilka osób. Możemy przerwać ten łańcuch zakażeń dzięki masowemu testowaniu. Tak że testujmy, testujmy i jeszcze raz testujmy – dodaje.