Po Berlinie Zachodnim szybko rozeszła się wieść: wśród setek samolotów, utrzymujących miasto przy życiu podczas radzieckiej blokady, jest "słodki bombowiec" pilotowany przez "wujka machającego skrzydłami". Codziennie na spadochronach z chusteczek do nosa spadają z niego paczki wypchane słodyczami. W krótkim czasie spontaniczna akcja pilota Gaila Halvorsena stała się sprawą wagi państwowej.
II wojna światowa była dla Gaila Halvorsena czymś abstrakcyjnym. Widział ją jedynie w kronikach filmowych wyświetlanych przed seansami w kinie czy na kilku zdjęciach w gazecie. Kiedy w Europie ginęły miliony ludzi, a całe państwa zamieniały się w gruzy, rodzina Gaila uprawiała buraki cukrowe na swojej farmie w Idaho. Śmierć, cierpienie, skrajna bieda czy głód były im nieznane.
Mimo tych cieplarnianych warunków Halvorsen szybko opuścił rodzinny dom. W 1942 roku postanowił zostać lotnikiem wojskowym. Wcześniej zrobił cywilną licencję pilota. Nie dane mu było jednak wyruszyć do walki za sterami myśliwca czy bombowca. W 1943 roku dostał przydział na pilota samolotów transportowych. Następne lata spędził, latając z USA nad Ameryką Południową, przerzucając ładunki i żołnierzy. Wojna tak daleko nie sięgnęła, więc trudno było to nazwać ekscytującą służbą. Walki toczyły się tysiące kilometrów dalej.
Widmo wojny dogoniło go dopiero w 1948 roku. W Europie na dobre rozpoczynała się wówczas nowa wojna - ta zimna. Niedawni sojusznicy stali się wrogami i na gruzach III Rzeszy stanęły naprzeciw siebie państwa zachodnie oraz ZSRR. Jedną z kości niezgody był Berlin. Zrujnowana stolica była podzielona na cztery strefy okupacyjne. Pół miasta przypadło ZSRR, a reszta Francji, Wielkiej Brytanii i USA.
W czerwcu 1948 roku Stalin postanowił użyć szantażu, aby zmusić państwa zachodnie do porzucenia planów reform gospodarczych w swoich strefach. Zwłaszcza zirytowało go wprowadzenie na zachodzie nowej waluty, która zastąpiła sztucznie osłabioną przez ZSRR reichsmarkę. Marka niemiecka szybko zdobyła popularność i używano ją nawet na wschodzie kraju, co groziło utratą kontroli nad tym terenem przez ZSRR. Z Berlina Zachodniego Stalin uczynił więc narzędzie do wymuszenia na zachodnich aliantach swojej woli.
Pierwsze "zimne" starcie
O świcie 21 czerwca 1948 roku pociąg, jadący z zachodu Niemiec z zaopatrzeniem do Berlina, został zawrócony na granicy. Podobnie konwoje ciężarówek. Moskwa oświadczyła, że mocarstwa zachodnie złamały umowy, wprowadzając markę niemiecką i nie mają już prawa do swoich stref. W ciągu kilku kolejnych dni Kreml odciął wszelką komunikację lądową z Berlinem Zachodnim. Wstrzymał też dostawy prądu ze wschodu.
Ponad dwa miliony ludzi zostało pozbawionych dostaw wszystkiego, co potrzebne do życia. Przezornie przygotowane podczas wzrostu napięcia między aliantami zapasy żywności, węgla i paliwa wystarczały na nieco ponad miesiąc i to przy bardzo oszczędnym racjonowaniu. Zachód stanął przed wielkim wyzwaniem. Nie miał szans niczego wymusić na ZSRR. Zachodnie siły zbrojne zostały po 1945 roku przestawione w tryb pokojowy i drastycznie się zmniejszyły. Jedynym mocnym argumentem mógł być amerykański arsenał jądrowy, ale w Waszyngtonie nikt nie miał zamiaru wszczynać atomowej III wojny światowej.
Z dnia na dzień Berlin stał się polem zimnowojennych zmagań mocarstw. - Co stanie się z Berlinem, stanie się z Niemcami. Co stanie się z Niemcami, stanie się z Europą - stwierdził Wiaczesław Mołotow, radziecki minister spraw zagranicznych.
Most z samolotów
Sytuacja wydawała się beznadziejna. Jedyną dostępną drogą do Berlina Zachodniego pozostało powietrze - trzy korytarze dla samolotów wytyczone kilka lat wcześniej w porozumieniu z ZSRR. Nie można było ich zablokować. Można było jedynie zestrzelić lecące samoloty, ale na tak jawną agresję Stalin nie był gotowy.
Liczące ponad dwa miliony ludzi zachodnie sektory Berlina potrzebowały pięć tysięcy ton dostaw dziennie. Nikt nigdy jeszcze nie próbował zorganizować tak wielkiego mostu powietrznego. W Moskwie zakładano, że to niemożliwe. Niemcy próbowali podczas wojny kilka razy zaopatrywać z powietrza swoje okrążone oddziały, ale za każdym razem kończyło się to klęską.
Kreml nie docenił determinacji, zdolności organizacyjnych i potencjału lotnictwa USA oraz Wielkiej Brytanii. Z dnia na dzień z lotnisk w Niemczech Zachodnich zaczęło nadlatywać coraz więcej samolotów transportowych. Początkowo dostarczano niewielkie ilości zaopatrzenia, ale pod koniec drugiego tygodnia operacji zbliżono się już do tysiąca ton dziennie. Tyle miało wystarczyć w połączeniu z zapasami w Berlinie, aby przeczekać Sowietów.
Tygodnie jednak mijały i pod koniec lipca stało się jasne, że potrzeba znacznie większego wysiłku. Amerykanie i Brytyjczycy mobilizowali swoje siły. Zwłaszcza ci pierwsi wysłali do akcji kilkadziesiąt dużych maszyn transportowych C-54. Pilotem jednej z nich był Halvorsen.
Dwa kawałki gumy na kilkadziesiąt dzieci
To, co zobaczył w Europie, niczym nie przypominało służby w USA i nad Ameryką Południową. Zwłaszcza w Niemczech, gdzie wiele miast było zrujnowanych i wszędzie panoszyła się bieda. Mocno przeżył przelot na małej wysokości nad Berlinem, podczas podchodzenia do lądowania na lotnisku Tempelhof.
- Ruiny tego niegdyś dumnego miasta wyglądały jak krajobraz księżycowy, kiedy przesuwały się pod skrzydłami mojego C-54 wyładowanego mąką. To było uderzające. Ja, zwykły chłopak ze wsi, w środku światowego kryzysu. Ostatnią rzeczą, jakiej spodziewałem się po zakończeniu wojny, było to, że trzy lata później trafię do Europy i będę latał w dzień, w nocy, w burzy, we mgle i w zadymce, aby żywić byłego wroga - wspominał.
Halvorsen bardzo lubił robić zdjęcia i w oczekiwaniu na rozładunek swojej maszyny w Berlinie robił szybkie wypady do miasta. Fotografował głównie rumowiska i żyjących w nich ludzi. Pewnego dnia, w drugiej połowie lipca, robił zdjęcia samolotów lądujących i stojących na Tempelhof. Stał przy płocie okalającym lotnisko, gdy po drugiej stronie zebrała się gromadka około 30 dzieci. Z przejęciem oglądały wielkie maszyny.
Amerykanin i mali Niemcy stali tak obok siebie około godziny. Wymienili parę zdań łamanym angielskim. – O nic mnie nie prosili. To zrobiło na mnie wielkie rażenie – wspominał Halvorsen.
Na odchodnym, gdy musiał już wracać do samolotu, przeszukał kieszenie. Znalazł w nich dwa listki gumy do żucia. Wiedział, że to tyle co nic wobec gromadki dzieci i było mu głupio, ale im je dał. – Przełamałem każdy listek na pół i podałem przez płot. Efekt był trudny do wyobrażenia. Ci, którzy mieli szczęście, żuli z błogością. Sreberka porwali na paski i przekazali je innym, aby mogli choć powąchać. Rozkosz na ich twarzach była nie do opisania – opowiadał po latach Amerykanin.
Pod wrażeniem tej sytuacji Halvorsen kazał dzieciom być w tym samym miejscu następnego dnia i wypatrywać jego samolotu. Powiedział im, że zamacha skrzydłami, żeby mogły go rozpoznać w strumieniu niemal identycznych C-54. Słowa dotrzymał.
- Kiedy wylądowałem w Rhein-Main (główna baza amerykańskich maszyn biorących udział w operacji – red.) i dotarłem do kwater, natychmiast zacząłem gromadzić słodycze. Razem z kolegami uzbieraliśmy kilka czekolad i paczek gumy. Były dość ciężkie i bałem się, że spadając, mogą komuś zrobić krzywdę. Spreparowaliśmy więc małe spadochrony z chusteczek do nosa – opisywał Halvorsen.
Następnego dnia na gromadkę dzieci spadły trzy małe pakunki. Entuzjazm był trudny do opisania.
Lądowanie co 30 sekund
Halvorsen i jego najbliżsi koledzy nie mieli dość przydziałowych słodyczy, aby zrzucać je za każdym razem. Na przełomie lipca i sierpnia operacja zaopatrywania Berlina została gruntownie zreformowana. Amerykanie i Brytyjczycy zdali sobie sprawę, iż Moskwa łatwo nie ustąpi i spowalnianie wyczerpywania zapasów w mieście nie wystarczy. Trzeba było dostarczać ich tyle, aby dwa miliony ludzi mogły w miarę normalnie żyć. Oznaczało to nawet sześć tysięcy ton ładunków dziennie, podczas gdy jeden C-54 mógł przewieźć maksymalnie dziesięć ton.
W efekcie Halvorsen i inni piloci musieli latać na okrągło. Dziennie nawet cztery razy lądowali na Tempelhof. Dowódcą operacji nazwanej Vittles (ang. – wiktuały, poprawny zapis to victuals) został generał William Tunner, który znacząco zoptymalizował cały proces. Między innymi zakazał załogom odchodzić od samolotów na lotnisku w Berlinie. Ciężarówki przemieniono w barki z jedzeniem i piciem "obsługiwane przez najpiękniejsze dziewczyny Berlina". Wszelkie formalności związane z lotem zredukowano do minimum. Zespoły do rozładunku składały się z cywilnych ochotników. Z czasem najlepsze z nich rozładowywały niemal dwie tony węgla na minutę. Dzięki temu postój samolotów na lotnisku w Berlinie skrócono z godziny do 30 minut. W szczytowym okresie operacji maszyny lądowały co 30 sekund.
Coraz lepsza organizacja i skierowanie do akcji większych sił, doprowadziły do tego, że już pod koniec września transportowce dostarczały dziennie ponad pięć tysięcy ton ładunków. To wystarczyło, aby miasto nadal żyło.
Halvorsen i jego koledzy wciąż utrzymywali stały harmonogram cotygodniowego zrzutu słodyczy. Za każdym razem tłumek dzieci pod płotem rósł. Na przełomie sierpnia i września już kilkuset małych berlińczyków polowało na słodycze spadające z nieba. Całe miasto wiedziało o "czekoladowym bombowcu".
Przez jakiś czas Halvorsen ukrywał proceder przed przełożonymi. Nie miał na to zgody, a każda samowolka groziła poważnymi karami. Jednak na początku września nie można już było dłużej kryć się ze sprawą. Do bazy Rhein-Main napływały setki listów od berlińczyków wyrażających wdzięczność dla anonimowego "Wujka Machającego Skrzydłami". – Baliśmy się, że jak wszystko się wyda, to postawią nas przed sądem wojennym – wspominał Halvorsen.
Dobry Wujek Sam
Początkowo rzeczywiście wydawało się, że będą problemy. Bezpośredni przełożeni Halvorsena nie byli zadowoleni i zrugali go dokumentnie. Jednak kiedy informacja o czekoladowych bombardowaniach dotarła do generała Tunnera, sytuacja się zmieniła. Dowódca operacji pochwalił Halvorsena i usankcjonował jego pomysł, dostrzegając w nim wielki potencjał propagandowy. Formalnie narodziła się akcja "Little Vittles". Halvorsen został odpowiedzialny za jej koordynację i dostał proste polecenie: "Tak trzymać".
Informacja o czekoladowych bombardowaniach przedostała się też do mediów. Pojawili się dziennikarze, aparaty i kamery. Widok małych dzieci w oblężonym Berlinie łapiących z entuzjazmem słodkie dary zrzucane z samolotów był wręcz idealnym przekazem propagandowym: Amerykanie niosący radość dzieciom pomimo wrogich działań Sowietów. Waszyngton ocenił sprawę entuzjastycznie.
Halvorsen nagle został celebrytą. Dostawał już nie tylko setki listów z Berlina, ale też z USA. Za oceanem firmy produkujące słodycze deklarowały wsparcie i przekazywały swoje produkty, a samozwańcze komitety pomocy koordynowały ich wysyłkę do bazy Rhein-Main.
Największą pomocniczką Halvorsena stała się 22-letnia Dorothy Groeger z New Jersey. Od trzech lat była sparaliżowana i nie ruszała się z domu, ale z wielkim entuzjazmem zaangażowała się w akcję, której poświęcała cały swój czas. Skrzyknęła znajomych i lokalne firmy, dzięki czemu dziennie przygotowywano 250 pakunków ze spadochronikami. Do każdego dołączała małą zabawkę.
Czekoladowe bombardowania stały się codziennością. Choć sam Halvorsen w styczniu 1949 roku został odesłany do domu, to akcja trwała dalej. Nawet w najtrudniejszych zimowych miesiącach, kiedy trzeba było jeszcze bardziej zwiększyć dostawy, aby zapewnić węgiel do ogrzania mieszkań. Pomimo utrzymującej się tygodniami złej pogody na początku 1949 roku dostarczano już nawet sześć tysięcy ton ładunków dziennie. Na lotnisku Tempelhof zbudowano dwa nowe asfaltowe pasy startowe, a kilka kilometrów dalej powstało od podstaw nowe lotnisko Tegel, które wciąż służy miastu.
Spotkanie po 24 latach
W połowie kwietnia Kreml dał za wygraną i zasygnalizował gotowość do ugody. Blokada nie przyniosła rezultatu. Most powietrzny umożliwił Berlinowi Zachodniemu przetrwanie nawet w zimie. Ostatecznie 12 maja 1949 roku ponownie otworzono drogę dla pociągów i konwojów ciężarówek przez radziecką strefę okupacyjną.
Samoloty latały jeszcze do września, choć rzadziej. Na wszelki wypadek tworzono kilkumiesięczne zapasy. Ostatecznie w ciągu nieco ponad roku istnienia mostu powietrznego przewieziono 2,3 miliona ton w trakcie 277 tysięcy lotów. W tym były 23 tony słodyczy zrzuconych dla dzieci.
W czasie operacji rozbiło się 17 maszyn amerykańskich i osiem brytyjskich. Życie straciło 101 osób. Most powietrzny był też bardzo kosztowny, choć brak dokładnych danych. Prawdopodobnie kosztował od 4 do 5 miliardów ówczesnych dolarów. Była to jednak cena, którą Zachód chętnie zapłacił za opór wobec ZSRR, i wielkie zwycięstwo wizerunkowe.
Halvorsen po powrocie do USA myślał o odejściu do cywila, ale ostatecznie wybrał karierę wojskową. Pełnił też funkcję swoistego ambasadora dobrej woli lotnictwa amerykańskiego. W 1970 roku wrócił do Berlina Zachodniego i został dowódcą lotniska Tempelhof. Od razu zaczął dostawać setki listów od mieszkańców miasta.
- Jedna osoba ciągle zapraszała mnie na obiad. Po dwóch latach zgodziłem się. Kiedy już byliśmy na miejscu, pani domu wręczyła mi list z 1948 roku. Mój list - wspominał Havorsen. Okazało się, że była to Mercedes, która w 1948 roku napisała do "Wujka Machającego Skrzydłami", iż schodząc do lądowania na Tempelhof straszy jej białe kurczaki w zagrodzie. Dziecko stwierdziło, że w sumie nie jest to wielki problem, ale niech "wujek" zrzuci jedną ze swoich paczuszek tam, gdzie zobaczy białe kurczaki. - Nie udało mi się ich znaleźć z powietrza, więc po prostu wysłałem jej paczuszkę czekolady i gumy - opisywał w swoich wspomnieniach Halvorsen. Dorosła już Mercedes wzięła go pod ramię, zaprowadziła do okna i pokazała, gdzie 24 lata wcześniej stała zagroda z kurczakami.