Prezydent przyznaje się do bycia mordercą, na ulicach miast bez sądu giną tysiące ludzi, a dżihadyści dokonują inwazji na całe miasto, by po miesiącach walk odzyskane zostały jego zgliszcza – turystyczny raj, jakim są Filipiny, 2017 roku nie mógł zaliczyć do udanych. Ale Filipiny zaczęły być jednocześnie areną procesów, które zagrażają bezpieczeństwu nie tylko ich, ale całego regionu.
Rok 2017 rozpoczął się od kontynuacji brutalnej rozprawy z narkomanami i gangami narkotykowymi. W całym kraju ginęli bez sądu ludzie winni lub jedynie podejrzani o produkcję, sprzedaż lub zażywanie narkotyków. Morderstw dokonywały przede wszystkim specjalne, niejawne jednostki sił policyjnych, rozlew krwi wykorzystywały jednak filipińskie organizacje przestępcze do własnych porachunków. Nad ranem na ulicach znajdowano jedynie zwłoki i nikt nie wnikał w okoliczności ich śmierci.
Z rosnącą krytykę za tak brutalne działania spotykał się ich inicjator, prezydent Rodrigo Duterte. Ten jednak w odpowiedzi sam nie szczędził oszczerstw m.in. pod adresem ONZ. Krytykował również wieloletniego sojusznika Filipin - Stany Zjednoczone - za wtrącanie się w wewnętrzne sprawy jego państwa. Zapowiedział "separację".
Zastąpić Stany Zjednoczone
Jednocześnie Duterte zaczął w związku z tym szukać możliwości zacieśnienia relacji z innymi mocarstwami, które mogłyby zastąpić amerykańską pomoc. Efektem było przede wszystkim zbliżenie z Chinami, dotychczas wrogo traktowanymi z powodu ich roszczeń terytorialnych na Morzu Południowochińskim. Choć jeszcze w kwietniu filipiński minister obrony zapowiadał dalszą walkę o obronę swoich interesów na morzu, to w tym samym miesiącu w podsumowaniu szczytu państw ASEAN w Manili przemilczano niekorzystny dla Pekinu wyrok Trybunału Arbitrażowego w Hadze w tej sprawie.
Następnie w maju do filipińskiego portu zawinęły trzy chińskie okręty, a prezydent zadeklarował nawet gotowość do przeprowadzenia wspólnych z Chińczykami manewrów wojskowych. W tym samym miesiącu w Pekinie prezydenci obu państw podpisali wstępną umowę o zakupie przez Filipiny chińskiego uzbrojenia o wartości 500 milionów dolarów, która miałaby zastąpić brak nowych dostaw z USA.
Filipiny zaczęły również intensywnie pracować na rzecz ocieplenia relacji z Rosją. Choć Rosjanie nie mieli znacznych interesów w tej części świata, przyjaźnie powitali filipińską inicjatywę, widząc w niej szansę na ograniczenie wpływów USA.
W ramach tych działań w kwietniu rosyjskie okręty zawinęły do portu w Manili, zaś w maju Duterte w Moskwie podpisał umowy dotyczące dostaw uzbrojenia. Wizyta ta jednak została przedwcześnie przerwana przez wydarzenia, które wstrząsnęły całym regionem – brutalną manifestację rosnącej potęgi islamskiego ekstremizmu.
Dżihad uderza na miasto
Dżihadyści na Filipinach dawali o sobie znać właściwie od początku roku. W styczniu zaatakowali więzienie i uwolnili z niego 150 osadzonych, w tym wielu swoich towarzyszy broni. W lutym opublikowali nagranie, na którym ścinają głowę zakładnikowi z Niemiec, a po kolejnej próbie porwania zagranicznych turystów prezydent Duterte zagroził, że wyśle przeciwko islamistom "całą armię".
Nim jednak prezydent zdążył zrealizować swoje groźby, to dżihadyści uderzyli pierwsi. W maju kilkuset bojowników nieoczekiwanie zaatakowało 200-tysięczne miasto Marawi na południu Filipin i przejęło nad nim kontrolę. W odpowiedzi do miasta wysłane zostały liczne oddziały wojska, pojazdy opancerzone, lotnictwo i siły specjalne, jednak napastnicy okazali się zdeterminowani i doskonale przygotowani do obrony. Po dwóch tygodniach walk i setkach ofiar filipińska armia zorientowała się, że atak ten nie był spontaniczną operacją terrorystyczną, ale próbą zainicjowania odłączenia południa kraju od Filipin i utworzenia tam kalifatu.
Wkrótce ustalono, że dżihadyści w Marawi pochodzą nie tylko z Filipin, ale także z innych państw Azji i Bliskiego Wschodu, m.in. Malezji i Indonezji, a wielu ich przywódców w przeszłości studiowało lub przechodziło szkolenie w Arabii Saudyjskiej, której wahabistyczne meczety są uważane za kuźnie islamskich fundamentalistów.
Jak dostrzegli Amerykanie, wzrost ich potęgi na Dalekim Wschodzie jest powiązany z jednoczesnymi porażkami tak zwanego Państwa Islamskiego w Syrii i Iraku – bojownicy kurczącego się, samozwańczego "kalifatu" podejmowali w ten sposób próbę przeniesienia się do muzułmańskich regionów w Azji, aby tam kontynuować swoją walkę. Przypomniano sobie, że przywódca głównego ugrupowanie zbrojnego na Filipinach – Abu Sajaf – rok wcześniej ogłoszony został nawet emirem tzw. Państwa Islamskiego w Azji Południowo-Wschodniej. W rezultacie Filipiny stały się pierwsza ofiarą przenosin dżihadu na Daleki Wschód, a walki w Marawi dowodem na to, że islamski terroryzm został problemem naprawdę globalnym.
Choć historycznie azjatycki islam był zawsze bardziej otwarty, tolerancyjny i kosmopolityczny od jego surowego bliskowschodniego wydania, oba te religijne światy nie są od siebie całkiem odizolowane. Zwłaszcza Arabia Saudyjska od lat inwestuje bowiem olbrzymie pieniądze w szerzenie w Azji swojej wersji fundamentalistycznego islamu finansując m.in. budowę dziesiątków meczetów. Rozległe, azjatyckie obszary ubóstwa i braku perspektyw stanowią tymczasem podatny grunt na dżihadystyczną propagandę i obietnice poprawy życia.
Po miesiącu walk w Marawi zwycięstwo wydawało się poza zasięgiem filipińskich sił zbrojnych. W rezultacie prezydent Filipin nie miał wyboru i zaczął łagodzić swoją retorykę względem USA - tylko one, a nie Chiny czy Rosja, były w stanie w tej sytuacji mu realnie pomóc. Zgodził się m.in. na podtrzymanie dotychczasowej współpracy wojskowej, w tym zbudowanie amerykańskich koszar na wyspie Palawan. W czerwcu Duterte zgodził się również na włączenie amerykańskich sił specjalnych do walk przeciwko islamistom w Marawi.
Opór dżihadystów w Marawi ostatecznie padł w październiku, po pięciu miesiącach ciężkich walk, a azjatycki "emir" tzw. Państwa Islamskiego został zabity wraz z wieloma swoimi dowódcami.
Uwaga światowych mediów ponownie mogła ograniczyć się do kontrowersyjnych wypowiedzi filipińskiego prezydenta, takich jak ta podczas otwarcia szczytu APEC, w której przyznał się do zamordowania z zimną krwią innego człowieka tylko za to, że ten się na niego spojrzał.
Trump na Filipinach
Miesiąc później rozpoczęło się azjatyckie tournée Donalda Trumpa po Azji, w trakcie którego odwiedził on m.in. Filipiny. Spotkanie z Rodrigo Dutertem miało minąć w dobrej atmosferze, a kwestia łamania praw człowieka na Filipinach, która psuła relacje dwustronne jeszcze za kadencji Baracka Obamy, niemal nie pojawiła się w rozmowach.
Wojskowe partnerstwo Filipin ze Stanami Zjednoczonymi zostało w ten sposób na razie utrzymane, ponieważ Amerykanie jako jedyni mieli rzeczywiste możliwości udzielenia pomocy w chwili próby. Czy osłabi to działania Rodrigo Duterte na rzecz zbliżenia z Chinami, wydaje się jednak wątpliwe. Prawdopodobnie filipiński prezydent będzie starał się "zjeść ciastko i mieć ciastko", a więc utrzymywać tak nielubianą przez siebie współpracę z USA, a jednocześnie szukać korzyści ze zacieśniania relacji z Chinami.
W ten sposób znacznie większą wadą prezydenta Filipin niż niedyplomatyczny język może okazać się jego brak szerszej wizji i poczucia odpowiedzialności za resztę regionu. Gdy Filipiny, dotychczas główny orędownik twardego przeciwstawiania się chińskim roszczeniom terytorialnym na Morzu Południowochińskim, zmieniły front i zaczęły dogadywać się z Pekinem, znacznie osłabiło to opór pozostałych państw, które czują się zagrożone działaniami Chin. Zbyt słabe, by przeciwstawiać się w pojedynkę, szansę na obronę swoich interesów mają bowiem jedynie współpracując.
Współpraca, której brakuje
Potrzeba współpracy państw Azji Południowo-Wschodniej jest niezbędna także w innej kwestii. Bardzo wątpliwe wydaje się, aby w Marawi złamana została potęga azjatyckich dżihadystów. Komórki tzw. Państwa Islamskiego błyskawicznie pojawiają się w całym regionie - od Bangladeszu, przez Tajlandię po Filipiny i Indonezję. Struktury te prawdopodobnie mają już także nowego "emira" – w mediach pojawiły się nawet niepotwierdzone informacje, że mógł nim zostać Malezyjczyk Amin Baco.
Wzrost siły islamskiego ekstremizmu w Azji wydaje się trwać, w związku z czym w grudniu o cały rok przedłużono obowiązywanie stanu wojennego na południu Filipin. - Rebelia nie ustała, przesunęła się jedynie w inne miejsce - ostrzegał filipiński minister obrony Delfin Lorenzana do członków Kongresu.
W tej sytuacji kolejne uderzenia dżihadystów wydają się być jedynie kwestią czasu, a ich miejscem równie dobrze jak Filipiny mogą stać się trudno dostępne rubieże Malezji lub Indonezji. Aby się im przeciwstawić, potrzebna jest zacieśnienie współpracy państw regionu, podobnie jak pomoc Stanów Zjednoczonych, mocarstwa militarnego o największym doświadczeniu w walce z islamistami.
W ten sposób wydarzenia na Filipinach w 2017 roku nabrały szczególnego znaczenia, prezentując procesy, które w nadchodzących miesiącach i latach mogą zagrażać większej części tego regionu.
Maciej Michałek