Groźne i upiorne, od dekad przyprawiają o gęsią skórkę, a mimo to wciąż są powtarzane z uwielbieniem – to miejskie legendy, czyli opowieści, które raz puszczone w obieg, zaczynają żyć własnym życiem. Dawniej straszono czarną wołgą, dziś powtarzane są opowieści o grasujących w galeriach handlowych porywaczach dzieci czy łowcach organów. Ostatnio w miejską legendę uwierzył jeden z samorządowców.
Michał Boruczkowski, radny Poznania z ramienia Prawa i Sprawiedliwości wysłał do prezydenta miasta zapytanie "w sprawie łowców organów". Skrupulatnie opisywał w nim "fakty": młode osoby są przez łowców śledzone, a gdy znajdą się "w odosobnieniu, są chwilowo usypiane", pobiera im się krew, by łowcy mieli pewność, że ich ofiara jest zdrowa. Koniec końców "po pozytywnym zweryfikowaniu" osoba jest ponownie porywana i wycinane są jej organy wewnętrzne.
Radny dopytywał m.in. o to, czy prezydent Poznania wie, ile udokumentowano przypadków bezprawnego wycięcia organów. Tłumaczył, że zna kogoś, kto zna kogoś, komu przydarzyła się podobna sytuacja.
– Do mnie zgłosiła się poznanianka, którą znam, i nie ma podstaw, by jej nie wierzyć, że jej znajoma, która mieszka w Poznaniu, aktualnie boi się wychodzić z domu, ponieważ zdarzyła jej się sytuacja opisana w interpelacji. Ona została napadnięta na ulicy i uśpiona. Po wybudzeniu się znalazła ślad po igle na swoim ciele. Zgłosiła się na policję i podobno policjanci opisali jej tę procedurę – wyjaśniał.
Policjanci o sprawie jednak nie słyszeli.
Radny zyskał sławę, bo uwierzył w tzw. miejską legendę i to jedną z najbardziej popularnych, rozpowszechnionych od lat w różnych wersjach na całym świecie.
Groźne, upiorne i odnoszące się do relacji międzyludzkich
Co to takiego? To opowieści, które mają sprawiać wrażenie prawdopodobnych, niepokoją i łatwo się rozprzestrzeniają, bo to, o czym mówią, może się przydarzyć każdemu. W końcu zaczynają żyć własnym życiem.
– Z punktu widzenia psychologii dwie cechy sprawiają, że przekazywane historie są bardziej zaraźliwe i trwalsze od pozostałych: to informacja o zagrożeniu i odnoszenie się do relacji społecznych. Samo zagrożenie nie działa tak silnie jak połączenie tych dwóch cech. Wynika to z tego, że jesteśmy istotami bardzo społecznymi i stworzonymi do życia w grupach – wyjaśnia dr Wiesław Baryła z Uniwersytetu SWPS w Sopocie. I dodaje, że szczególną siłę oddziaływania mają historie obrzydliwe. – Jeśli takie są, to mają zagwarantowane życie wieczne w przestrzeni publicznej. Także upiorne historie robią większe wrażenie na słuchaczach – podkreśla.
Nerkę stracisz na dyskotece
Wspomniani przez radnego łowcy organów nie są nowością. To jedna z bardziej znanych legend miejskich. Ludzie nie od dziś potrafią straszyć się wzajemnie historiami o bandytach, którzy porywają, wycinają nerkę, a później z jedną odstawią do domu. To opowieść tak stara jak historia transplantologii. Co jakiś czas wracają opowieści o osobach, które ocknęły się w wannie pełnej lodu. Okazywało się, że rzekomo zostały pozbawione jednej nerki.
Podobny los miał spotkać parę studentów. Zgodnie z opowieścią mieli stracić organy, a jeden nawet życie. Przy drodze, za granicą, znajdował ich polski kierowca. Studenci mieli być usypiani przez sympatycznych wędrowców, których spotkali na swojej drodze.
Łowcy organów mieli zaglądać też na dyskoteki. Tam swoim ofiarom dosypywali czegoś do picia, a później nieprzytomnym usuwali pożądane nerki.
Niezidentyfikowani porywacze dzieci
"Czy słyszeliście…?" – pytają dorośli i przerzucają się rewelacjami o dzieciach porywanych ze sklepowych bawialni. Schemat jest zawsze ten sam, powtarza się nawet nazwa sklepu. Dzieci miały nagle ginąć. Znajdowali się świadkowie, którzy widzieli, jak ktoś niósł nieprzytomnego malucha.
Wersje są różne. Niektóre maluchy giną bez śladu. Inne odnajdują się po kilku dniach z dołączoną karteczką z wiadomością: "Jedźcie do szpitala, dziecko nie ma jednej nerki". Te, które mają więcej szczęścia, są na chwilę usypiane, obcina im się włosy i przebiera. Po co? Tego legenda już nie wyjaśnia.
Krwiopijcy z czarnej wołgi
W czasach PRL najsłynniejszą z polskich miejskich legend była ta o czarnej wołdze, która miała kursować ulicami miast i wsi w poszukiwaniu potencjalnych ofiar. Oczywiście dzieci i to najlepiej tych niegrzecznych. Ta historia jest najprawdopodobniej zmodyfikowaną wersją pogłosek powtarzanych przez wieki: historii o Żydach, którzy mieli porywać chrześcijańskie dzieci i z ich krwi wyrabiać macę.
Czarna wołga czasami miała firanki w oknach, a czasem dla niepoznaki nie miała tablic rejestracyjnych. Straszono nią w połowie lat 70. i później. – Byłam w czwartej klasie podstawówki, gdy między sobą powtarzaliśmy informacje o czarnej wołdze. Jej kierowca miał porywać dzieci i później je zabijać. To było straszne – wspomina Iwona, która czarną limuzyną była straszona kilkadziesiąt lat temu w Lubsku.
Kierowcą mógł być każdy, w zależności od aktualnej wersji. Czarną limuzyną mieli jeździć duchowni, służby bezpieczeństwa, Żydzi, a nawet wampiry. Kierowca czarnej wołgi nie zawsze chciał śmierci porwanych dzieci. Czasem potrzebował tylko ich krwi, bo np. była potrzebna bogatym Niemcom albo partyjnym dygnitarzom.
– Według wersji, którą wtedy znaliśmy, czarne wołgi polowały na dzieci, aby wyssać z nich krew. Miała być potrzebna, by ratować Leonida Breżniewa. Mieli mu ją przetaczać, aby utrzymać go przy życiu. Według innej wersji był on wampirem – opowiada Grzegorz, mieszkaniec Pomorza. I dodaje, że dziś sprawa może wydawać się śmieszna. Jednak w czasach dzieciństwa do śmiechu było mu daleko. – Takie samochody czasami pojawiały się na ulicach, bo jeździli nimi przedstawiciele ówczesnej władzy. Gdy taki zobaczyliśmy, to mało nóg nie pogubiliśmy ze strachu – wspomina.
Z kolei w jednej z dolnośląskich miejscowości szofer czarnej wołgi nie miał zamiaru wysysać krwi. – Jeździł nią miejscowy taksówkarz. Śmialiśmy się, że wysysa pieniądze. Strachu nie było – przyznaje Marcin, szczęściarz, który ciemnej limuzyny się nigdy nie bał.
Od plotki do legendy miejskiej odległość jest nieduża. W legendzie jest jednak znacznie mniej prawdy niż w plotce
dr Wiesław Baryła, Uniwersytet SWPS w Sopocie
Diabeł pyta o godzinę
W latach 90. wołga musiała wyjść z mody. Do akcji wkroczyło za to czarne bmw, za kierownicą którego zasiadł diabeł.
– Miał podjeżdżać do ludzi i pytać o godzinę. Jeśli chciało się przeżyć, trzeba było odpowiedzieć, że szczęśliwi czasu nie liczą albo że to godzina wieczności. W przeciwnym wypadku o podanej porze miało się później umrzeć – wspomina Aleksandra, wówczas 11-latka.
O diabelskim bmw dzieci przekazywały sobie informacje w szkołach. Mniej więcej w tym samym czasie w Nysie plotkowało się o tym samym czarnym aucie. Jego kierowca miał mieć kopyta zamiast stóp, a w odpowiedzi na pytanie o godzinę należało się przeżegnać.
Seryjny zabójca lub gwałciciel pojawia się co kilka lat
W Olsztynie pod koniec lat 90. wybuchła panika związana z seryjnym mordercą studentek. Zmasakrowane ciała miały być znajdowane nad jeziorami. Mieszkańcy alarmowali policję i media. Nic nie pomagały oficjalne komunikaty, że żadna studentka nie zginęła. "Policja coś ukrywa" – komentowano.
W końcu legenda o seryjnym mordercy "opuściła" Olsztyn, by nowe życie zyskać w innych miastach.
"Pierwszą jego ofiarą miała być mieszkanka Środy Śląskiej lub okolic. Być może Lutyni. Później morderca przenieść się miał do Wrocławia. Serię zabójstw i gwałtów zaczął w Leśnicy. Na mieszkańców padł blady strach" – informowali w grudniu 2009 r. dziennikarze "Gazety Wrocławskiej".
Jak pisano w lokalnym dzienniku, mieszkańcy wrocławskiej Leśnicy drżeli w strachu przed gwałcicielem-zabójcą. Na swoim koncie miał mieć kilka ofiar. Sprawa była bardziej niż poważna, a spanikowani ludzie szukali pocieszenia u policjantów. Ci stanowczo zaprzeczali.
– Dziennikarze przedstawiali to jako legendę o Kubie Rozpruwaczu. Musieliśmy stale potwierdzać, że nic takiego nie miało miejsca. Że to plotki, informacja rozdmuchana. Tu działał mechanizm podobny do głuchego telefonu – przyznaje asp. sztab. Paweł Petrykowski, rzecznik prasowy dolnośląskiej policji.
Tajemniczy zbrodniarz od czasu do czasu powraca do masowej wyobraźni. Na początku 2010 r. polskie media i Zielona Góra żyły sprawą "Brzytwiarza", który miał być seryjnym gwałcicielem. Śledztwo trwało kilka miesięcy, napastnika szukały setki funkcjonariuszy, a w międzyczasie zgłaszały się do nich kolejne domniemane ofiary. W sumie 10 kobiet zgłosiło gwałt.
Zabójca z tylnego siedzenia
Dr Baryła przytacza historię, którą niedawno opowiedziała mu znajoma. Rzecz miała dziać się na trasie Kościerzyna – Gdańsk i przydarzyć się znajomej znajomej. Właśnie to bliskie, ale niełatwe do zidentyfikowania źródło jest cechą charakterystyczną takich opowieści.
– Źródło miejskiej legendy jest zawsze niejawne. Jeśli byłoby wiadomo, komu dana rzecz się przytrafiła, to taką historię dałoby się łatwo sprawdzić. Dlatego źródło ma być dość bliskie, prawie na wyciągnięcie ręki, ale okazuje się być trudne do ustalenia – podkreśla naukowiec z Uniwersytetu SWPS w Sopocie.
I tak koleżanka koleżanki doktora wzięła do swojego samochodu autostopowicza. Prezentował się dobrze i nie budził podejrzeń. Ale w pewnym momencie miała usłyszeć, że bardzo ładnie wyglądałaby w trumnie.
– Zaniepokojona tymi słowami zatrzymała się pod pretekstem problemów z kołem. Poprosiła autostopowicza, by wysiadł z auta i sprawdził, co się stało. W aucie zostawił reklamówkę – relacjonuje. Kobieta, korzystając z okazji, odjechała i udała się prosto na posterunek policji. Funkcjonariusze sprawdzili pozostawioną torbę. W środku miała znajdować się siekiera.
To historia opowiadana regularnie w różnych miejscach na świecie, jest prawdopodobnie kolejną wersją tzw. zabójcy z tylnego siedzenia. Jedna z pierwszych mówiła o tym, że kobieta o czającym się za jej plecami niebezpieczeństwie nie ma pojęcia. Przed zabójcą próbują ostrzec ją jadący za nią kierowcy.
Puma, krokodyl w stawie i ławica piranii
W 2012 r. burmistrz zachodniopomorskiego Gościna obwieścił mieszkańcom, że w okolicznych lasach "zaobserwowano dzikie zwierzę i jest to najprawdopodobniej czarna puma". Mówił, że nie wierzy w to, by ktoś pumę mógł sobie wymyślić.
– Ci ludzie byli naprawdę przerażeni. Myślę, że coś widzieli. Jest tylko kwestia co – przyznawał. Pumę na drugim krańcu Polski widziano kilka lat wcześniej, miano widzieć także trzy lata później. Podejrzewano, że zwierzę uciekło przemytnikowi na przejściu granicznym z Białorusią, z cyrku albo z prywatnej hodowli.
Co stało się z pumą? To do tej pory nie zostało wyjaśnione.
– Czy to lew? A może pantera? – pytali kilka lat wcześniej mieszkańcy Małopolski. Groźny drapieżnik był szukany przez helikopter. Do redakcji Kontaktu 24 zgłosiła się wtedy kobieta, która stwierdziła, że wie, co to za tajemnicze zwierzę. Jak mówiła, był to kot syberyjski należący do jej córki. Zwierzę miało uciec z domu. Sprawa nie została wyjaśniona.
Informacje o niezidentyfikowanych drapieżnych kotach powracają jak bumerang. Co jakiś czas pojawiają się też pogłoski o innych zwierzakach buszujących w pobliżu miast.
W sierpniu ubiegłego roku w stawie w miejscowości Rusko miało znajdować się "niebezpieczne zwierzę wodne". Urzędnicy ze Strzegomia apelowali wtedy: prosimy wszystkie osoby, które zauważyły, natknęły się na bliżej nieznane zwierzę wodne, o kontakt. Tajemnicze coś miało poszarpać rękę 18-latki, inne osoby widziały dziwne ślady nad brzegiem stawu. Mówiło się o krokodylu. Leśnicy stawiali jednak na bardziej swojską wydrę lub bobra.
Od czasu do czasu w polskich stawach i jeziorach wędkarzom udaje się złowić piranię. Wtedy pojawiają się też informacje o tym, że krwiożerczych ryb może być znacznie więcej. Jednak ławicy nikt jeszcze nie wytropił.
Lenin był grzybem, a Zoja skamieniała
Bohaterem miejskiej legendy może stać się każdy. W 1991 r. spotkało to Włodzimierza Lenina, przywódcę rewolucji październikowej. Wprawdzie dygnitarz nie żył już od kilkudziesięciu lat, ale tym łatwiej było puścić legendę w obieg. W Telewizji Leningradzkiej wyemitowano program, w którym śmiało stwierdzono: Lenin nadużywał grzybów halucynogennych i w efekcie sam stał się grzybem.
Tezę przedstawił udający historyka mężczyzna. Jak mówił, nadużywanie tego rodzaju używek doprowadziło do przejęcia osobowości wodza rewolucji przez grzyby. Po emisji listy od zaniepokojonych obywateli zasypały przywódców partyjnych. Ci poczuli się w obowiązku zdementować informacje. W wydanym oświadczeniu przypominali: Lenin nie był grzybem, bo ssak nie może być rośliną.
Radziecką legendą miejską jest też historia o 18-letniej Zoi, która miała skamienieć w trakcie nocy sylwestrowej w 1955 r. Dziewczyna czekała na swojego chłopaka. Mikołaj się jednak spóźniał. Znudzona wzięła w ramiona wiszącą na ścianie ikonę św. Mikołaja i zaczęła tańczyć. Miała jeszcze powiedzieć: jeśli Bóg istnieje, niech mnie ukarze. Po chwili miała dosięgnąć ją karząca ręka Boga. W domu miało zgasnąć światło, a dziewczyna nagle znieruchomiała. Nie dawała oznak życia, ale jej serce wciąż biło. Przybyłe na miejsce służby nie potrafiły jednak jej pomóc. Historia w błyskawicznym tempie rozprzestrzeniła się wśród miejscowych. Po kilku tygodniach miejscowy pop przepowiedział, że Zoja poruszy się w Wielkanoc. I rzeczywiście tak się stało. Co było później? Niektórzy twierdzili, że 18-latka zmarła kilka dni później, inni że trafiła na leczenie psychiatryczne, ale znaleźli się też tacy, którzy wierzyli w to, że została mniszką.
Po kilkudziesięciu latach okazało się, że historia mogła być wymysłem właścicielki domu, która usłyszała skierowane pod adresem dziewczyny słowa "za taki grzech będziesz słupem soli". Plotka poszła w ruch. Pod domem pojawili się gapie i służby, ale nikt nie zobaczył skamieniałej dziewczyny.
Elvis Presley wciąż żyje
W Polsce pojawiały się natomiast opowieści o ocaleniu piosenkarki Anny Jantar z katastrofy samolotu na warszawskim Okęciu w 1980 roku. Niektórzy twierdzili, że tragicznie zmarła artystka miała zostać tak naprawdę porwana przez Arabów - fanów jej urody i talentu.
To polska wersja legendy Elvisa Presleya. Na świecie jest mnóstwo ludzi, którzy wierzą, że nie umarł on w 1977 r., że śmierć Króla była wielką mistyfikacją. Według nich Elvis żyje do dziś, niektórzy wciąż spotykają go w różnych miejscach na świecie. Bukmacherzy przyjmują nawet zakłady.
Ukryte skarby
Miejskimi legendami są też niemal wszystkie opowieści o skarbach ukrytych w całej Polsce. Kosztowności zakopane i ukryte w tajemniczych miejscach rozpalają wyobraźnię i stąd ich popularność. Przykładem jest historia o "złotym pociągu", który ma być ukryty przez Niemców na terenie Dolnego Śląska. Wprawdzie mężczyźni, którzy w sierpniu 2015 r. zgłosili jego odnalezienie, robią wszystko, by pancerny skład został wykopany, jednak dopóki pociągu z ziemi nie wydobędą, trudno w jego istnienie wierzyć.
Podobnie jest z Bursztynową Komnatą, która od kilku dekad ma być skrzętnie ukryta. Ktoś coś gdzieś widział, ale nikt nie wie dokładnie gdzie. Żaden z dotychczasowych tropów się nie potwierdził. Teraz ponownie pojawiła się nadzieja na jej odnalezienie, tym razem w dawnej kwaterze głównej niemieckich wojsk lądowych w Mamerkach.
Legendy w dobie internetu są mniej wyrafinowane
– Ludzie lubią opowiadać historie, ale przykro się opowiada te o zwykłym dniu spędzonym w pracy. Niesamowite i gdzieś zasłyszane uatrakcyjniają przekaz. Nawet jeśli sami nie wierzymy w to, że są całkiem prawdziwe – wyjaśnia dr Baryła.
Miejskie legendy żyją własnym życiem. Opowiedziane raz, są później powtarzane i przetwarzane. Ludzie na chwilę o nich zapominają, by za jakiś czas ponownie przekazywać sobie opowieści o skarbach, tajemniczych łowcach organów czy złowieszczych samochodach szukających małych dzieci. W dobie internetu miejskie legendy mają się dobrze.
– Sprzyja ich rozpowszechnianiu się, ale także uproszczeniu. Dawniej opowiadało się je w zakładach fryzjerskich czy w taksówce. Teraz czyta w internecie. Jednak, jak wynika z badań, są teraz krótsze i bardziej dosadne. Wcześniej były bardziej złożone i wyrafinowane – opisuje psycholog.