Jeszcze do lipca tego roku niemieckie i światowe gazety tytułowały Angelę Merkel "Żelazną Kanclerz", gdy opisywały skuteczność prowadzonej przez nią polityki. To się zmieniło. "Cesarzowa Europy" już nie zachwyca.
Niemiecka kanclerz cieszyła się w swoim kraju ogromnym poparciem społecznym, a jej polityczni konkurenci nie byli w stanie przebić się z żadną sensowną ofertą, która mogłaby osłabić pozycję Merkel. Socjaldemokraci niemieccy, którzy zawarli koalicję rządową z chadecją, przewidywali nawet, że w 2017 r. nie będą wystawiać kontrkandydata dla niej. Na arenie międzynarodowej pozycja Angeli Merkel była równie silna – to ona stała się jednym z najpotężniejszych przywódców światowych, zaznaczając swoją obecność szczególnie w dwóch obszarach: kryzysu finansowego Grecji i polityki Zachodu wobec Rosji. To Merkel i jej rząd faktycznie podyktowali warunki, na których Unia Europejska po raz kolejny uratowała Ateny przed bankructwem, ona także kilkadziesiąt razy osobiście i telefonicznie przekazywała Putinowi stanowisko Zachodu, brzmiące mniej więcej tak: jak długo Moskwa będzie prowadziła agresję przeciwko Ukrainie, tak długo będą obowiązywać sankcje wobec Rosji. To stanowisko przekazała także niemieckim kręgom przemysłowym i finansowym, w których chętnych na odejście od sankcji było i jest nadal wielu.
Wystarczyło w zasadzie kilka tygodni, aby tytuły prasowe zmieniły się radykalnie: "Kryzys", "Utrata kontroli", "Wielkie zaniedbanie". Dzisiaj, jesienią 2015 r., nie wiadomo, jak długo "Żelazna Kanclerz" pozostanie szefem rządu niemieckiego. W Berlinie aż huczy od pogłosek o możliwym buncie w szeregach najbliższych współpracowników Angeli Merkel. Sama kanclerz wyraźnie nie potrafi odzyskać zaufania obywateli i współpracowników. Jej pozycja międzynarodowa słabnie, ponieważ partnerzy Niemiec patrzą i widzą, że dzisiaj Berlin jest pochłonięty kryzysem politycznym, jaki spowodowała sama kanclerz. Przyszłość Angeli Merkel i przyszłość polityczna Niemiec to jeden wielki znak zapytania.
Serce Angeli
Moment krytyczny w karierze politycznej Merkel to początek września tego roku. Wtedy w stolicy Węgier, Budapeszcie na kolejowym dworcu koczowały tysiące ludzi, którzy przybyli do Europy z Bliskiego Wschodu, Azji Środkowej, Afryki Północnej, Afryki oraz Bałkanów. Angela Merkel, niewątpliwie kierując się odruchem serca, zapowiedziała, że Niemcy przyjmą do swojego kraju wszystkich uchodźców, którzy tego sobie życzą. Niemcy sobie poradzą, mówiła kanclerz, otwierając granice dla uchodźców. Jedną decyzją Berlin odłożył na półkę obowiązywanie europejskich przepisów azylowych – tzw. konwencji dublińskiej, która zakładała, że uchodźcy składają podanie o azyl w pierwszym kraju UE, do którego dotrą. Po zawieszeniu przepisów dublińskich natychmiast przez Bałkany i przez Węgry ruszyła gigantyczna fala uchodźców. Sami Niemcy w większości poparli swoją przywódczynię, a telewizje całego świata pokazywały setki niemieckich obywateli, którzy witali uchodźców i udzielali im pomocy medycznej czy żywnościowej. Współczesne Niemcy pokazały się z jak najlepszej strony, wyciągając pomocne dłonie do uchodźców. Kanclerz na chwilę stała się ogromnie popularna, a jej gigantyczny gest akceptacji w stosunku do potrzebujących sprawił, że Merkel stała się głównym faworytem do tegorocznej nagrody Nobla. Nowym hasłem dla Niemiec stało się określenie "Willkomennskultur", które nie dosłownie, ale opisowo tłumaczyć można jako "ogólnospołeczne otwarcie na przybyszów".
I tu w zasadzie kończy się wielka idylliczna opowieść o otwarciu Niemiec i Niemców na przybyszów. Przeciwko decyzji niemieckiej kanclerz błyskawicznie zaprotestował kontrowersyjny premier Węgier Viktor Orban. W typowy dla siebie sposób na konferencji prasowej we wrześniu z udziałem przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Martina Schultza (polityka z Niemiec) oświadczył, że problem imigracji do Unii to problem wyłącznie niemiecki, a nie europejski. To Niemcy, oświadczał Orban, wykreowały problem masowej imigracji, zapraszając wszystkich, którzy chcą wjazdu do Niemiec. Węgierski premier nie chciał przyznać, że rzesze ludzi, które przybywały do Europy, wyruszyły w drogę z Bliskiego Wschodu czy Afryki znacznie, znacznie wcześniej, niż Angela Merkel otworzyła drzwi swojego kraju. Ale to nie miało znaczenia, zaś słowa Orbana zaczęły być powtarzane w innych krajach Europy, w tym w Polsce, gdzie w czasie sejmowej debaty o uchodźcach lider jeszcze wtedy opozycjnego PiS Jarosław Kaczyński odwołał się do Orbana, nazywając zjawisko wielkiej imigracji "problemem Niemiec".
Efekt Orbana
Kiedy cała Europa i cały świat oglądały na ekranach telewizorów tysiące uchodźców maszerujących z Węgier do Austrii i potem do Niemiec, Budapeszt zaczął realizował drastyczne posunięcia zmierzające do powstrzymania fali imigracyjnej. Na granicy Węgier i Serbii zbudowano silne zabezpieczenia i pozostawiono otwarte jedynie kilka przejść granicznych. Policja i wojsko węgierskie zaczęły bez skrupułów, często brutalnie odsyłać uchodźców do Serbii, twierdząc, że nie przysługuje im azyl na Węgrzech, ponieważ przybywają z kraju całkowicie "bezpiecznego". Choć rządy w Berlinie czy Wiedniu patrzyły na Orbana skrajnie krytycznie, to w Niemczech zaczął on znajdować poparcie.
Jako pierwsi lojalność wobec polityki pani kanclerz wypowiedzieli Bawarczycy z Unii Chrześcijańsko-Społecznej CSU, siostrzanej partii CDU, której lideruje Merkel. Premier Bawarii Horst Seehofer zażądał od rządu uszczelnienia granicy z Austrią i odwrotu od polityki nieograniczonej otwartości. Policzkiem dla Angeli Merkel stało się zaproszenie Orbana na zjazd bawarskiej CSU. Drugim politykiem, którego lojalności nie mogła być już więcej pewna kanclerz RFN, był minister spraw wewnętrznych Thomas de Maiziere. Już w drugiej połowie września przekonał szefową rządu i koalicjantów do, przynajmniej symbolicznego, przywrócenia kontroli na zewnętrznych granicach Republiki Federalnej. Podobnie postąpiła Austria. Oba kraje leżą w centrum UE i w centrum strefy Schengen, znoszącej granice między większością państw europejskich. Po Europie zaczęło krążyć widmo końca swobody podróżowania, jaką znamy co najmniej od ćwierćwiecza, a w Polsce od mniej więcej dekady.
Kryzysowi politycznemu i załamaniu się pozycji Merkel zaczął towarzyszyć narastający kryzys społeczny w Niemczech i poczucie zwątpienia, że niemieckiemu państwu i społeczeństwu uda się poradzić z napływem uchodźców i imigrantów. Zwątpienie potęgowały statystyki: na początku roku mówiło się, że do Niemiec napłynie około 400 tys. ludzi. W połowie roku mówiło się o 800 tys. uchodźców i imigrantów. Na dodatek Unia Europejska zaczęła ostrzegać, że w następnych latach kolejne miliony będą podążać do Europy, a większość z nich zmierzać będzie wprost na terytorium Niemiec. Jesienią rząd zaczął powoli przyznawać, że w RFN osiedli się nawet milion nowych przybyszów. Państwo na szczeblu federalnym i na szczeblu landów – a to one odpowiadają za pobyt ubiegających się o azyl – utraciło kontrolę nad procesem przyznawania azylu, odrzucania tego prawa i odsyłania do innych państw tych, którzy próbowali osiedlić się w Niemczech. Było jasne, że niezależnie od wyniku postępowania azylowego przygniatająca większość przybyszów i tak pozostanie. Miasta, gminy i landy zaczęły alarmować, że brakuje im miejsc noclegowych, że muszą przeznaczać szkoły i budynki publiczne na potrzeby uchodźców i wreszcie, że po prostu nie mają pieniędzy na taką kolosalną akcję humanitarną. Odpowiedzią kanclerz na rosnący kryzys były występ w telewizji i próba przekonania obywateli, że mimo trudności Niemcy dadzą radę. Wywiad w telewizji ARD, pokazany w pierwszych dniach października, odniósł skutek tylko częściowo. Angela Merkel powiedziała stanowczo, że nie będzie przepraszać za to, że poczuła potrzebę zareagowania w sytuacji kryzysu humanitarnego w środku Europy.
Spisek
W Niemczech narasta poczucie zagrożenia i poczucie niepewności. Co prawda nadal większość polityków CDU życzy sobie, aby to pani Merkel stała na czele partii, ale nie jest tajemnicą, że czołowe figury na szczycie partii mogą wręcz spiskować przeciwko kanclerz. Koalicja CDU–CSU–SPD chwieje się, co chwilę wybuchają spory o sposób zarządzania imigracją, np. w postaci tworzenia specjalnych centrów imigracyjnych na granicach Niemiec, gdzie będą przyjmowane wnioski o azyl, a przybysze będą rejestrowani i sprawdzani przez służby państwowe. Nie jest także tajemnicą, że kontrwywiad i wywiad niemiecki oceniają jako wysokie zagrożenie terroryzmem ze strony dżihadystów, którzy mogli przeniknąć do Niemiec i UE jako "imigranci" i nie zostali w porę wychwyceni przez służby. Prasa publikuje już otwarte zarzuty wobec kanclerz i rządu o zlekceważenie ostrzeżeń europejskiej służby granicznej Frontex przed tegoroczną niekontrolowaną imigracją. Ostrożne przewidywania rządu mówią, że koszt zarządzania setkami tysięcy uchodźców przekroczy 20 mld euro w tym roku, co może postawić pod znakiem zapytania budżet.
I wreszcie, co – biorąc pod uwagę szczególną historię Niemiec w XX wieku – jest najbardziej niepokojące, to fakt, że w Niemczech, zwłaszcza w byłym NRD, rośnie otwarta wrogość do islamu, przybyszów i imigrantów, także wobec przyjezdnych z nowych państw Unii Europejskiej. W całym RFN atakowane są ośrodki dla uchodźców i jednocześnie coraz więcej sympatyków zyskuje ksenofobiczny ruch PEGIDA (skrót od Ruch Przeciwko Islamizacji Europy), a na jego cotygodniowych wiecach padają hasła skrajne, bliskie organizacjom neonazistowskim. PEGIDA również z zachwytem patrzy na Rosję Putina, widząc w kremlowskim autokracie zdecydowanego polityka walczącego z islamistycznym terroryzmem w Syrii. Prokremlowskie, antyamerykańskie, antyzachodnie, antyeuropejskie i otwarcie ksenofobiczne hasła głosi także partia Alternatywa dla Niemiec, do której uciekają wyborcy chadecji. Partia AfD ma już około 10 proc. poparcia w sondażach, co oznacza, że za dwa lata może wejść z liczną reprezentacją do federalnego parlamentu. Poparcie dla AfD oczywiście rośnie kosztem tradycyjnych partii politycznych, zwłaszcza chadecji.
Tej jesieni Niemcy świętowały 25-lecie pokojowego zjednoczenia. Ale kryzys imigracyjny kładzie się cieniem na wspomnieniu jedności niemieckiej. Podwaliny tamtego sukcesu mogą zostać podważone przez negatywne zjawiska, jakie są efektem niekontrolowanego napływu uchodźców. Ta niepewność może zaskakiwać, jeśli popatrzymy, jak znakomicie Niemcy radziły sobie po wojnie z milionami wysiedlonych z Europy Środkowo-Wschodniej czy uciekinierami z komunistycznej NRD. Dzisiaj, w drugim i trzecim pokoleniu po różnicach wewnątrz Niemiec nie ma praktycznie śladu. Zamieszanie wokół decyzji Angeli Merkel o otwarciu granic sprawiło, że dopiero teraz Niemcy zaczynają podejmować działania na rzecz powstrzymania tłumów ludzi od wyruszania w drogę do Europy.
Parlament niemiecki właśnie zaostrzył przepisy azylowe, a rząd przywrócił obowiązywanie konwencji dublińskiej także w stosunku do Syryjczyków, którym dawano do tej pory azyl automatycznie. Przez chwilę MSW Niemiec głosiło, że uchodźcy syryjscy mogą przyjechać jedynie na rok bez prawa sprowadzenia rodzin. Krok okazał się na tyle radykalny, że rząd wycofał się z tych decyzji, ale cały czas władze niemieckie pracują nad usprawnieniem polityki odsyłania z kraju, którzy nie zasługują na prawo do azylu. Niewykluczone, że w celu zniechęcania do przyjazdów do Niemiec Berlin ograniczy wsparcie finansowe dla ubiegających się o azyl. To są kroki, które mogą wdrożyć władze niemieckie na różnych szczeblach. Gorzej z polityką zagraniczną. Choć Niemcy są mocarstwem ekonomicznym, to nie są mocarstwem militarnym i nie mają wpływu na przebieg dyplomatycznych zabiegów na rzecz pokoju w Syrii. Główną rolę odgrywają tutaj Waszyngton i Moskwa, obok liczą się jeszcze Francja, Iran i Arabia Saudyjska.
Niemiecki chaos ma swoje odzwierciedlenie w Europie. Państwa i środowiska dystansujące się do polityki Niemiec mają poczucie "Schadenfreude". Inni z kolei ostrzegają, że Niemcom trzeba jakoś pomóc w kryzysie, choć spora grupa państw Unii Europejskiej odrzuca proponowany przez Berlin i Komisję Europejską program stałych kwot uchodźców, których przyjmowałyby kraje unijne. Co ważne, wbrew stereotypom, Niemcom nie chodzi o rozdzielenie tych, którzy już wjechali do RFN, ale tych, którzy znajdują się w obozach dla uchodźców w Turcji czy innych krajach. Spór o zarządzanie kryzysem imigracyjnym ma ogromny potencjał rozsadzenia od wewnątrz całej Unii Europejskiej. Więcej – ten kryzys może także zdestabilizować najważniejszy kraj Europy, jakim są Niemcy. Trzeba na to patrzeć z najwyższym niepokojem.