Była polskim ucieleśnieniem amerykańskiego snu i bajki o Kopciuszku. Kobietą, która z zapadłej wsi dostała się na same szczyty amerykańskiej socjety. Z perspektywy przaśnego PRL, a potem prostackiego, raczkującego kapitalizmu wolnej Polski była kimś, komu można było zazdrościć. Mało kto wiedział, jaka naprawdę jest Barbara Piasecka-Johnson. Mało kto wiedział, jakie osobiste dramaty kryją się za fasadą z marmurów, dzieł sztuki i ostentacyjnego blichtru. Mało kto wiedział, że bywała Królową Śniegu.
Barbara urodziła się w 1937 roku na terenie dzisiejszej Białorusi. Od wczesnej młodości wiedziała, czego chce - pieniędzy i wolności. Równocześnie wiedziała, że w Polsce lat 60. tego nie osiągnie. Ruszyła więc w nieznane za Atlantyk. Znajomym mówiła, że wróci tylko rolls-royce'em. I wróciła. Na przełomie lat 90., gdy Polska budowała rzeczywistość, nad Wisłą pojawiła się ona - z pomysłami na wielkie biznesy, z wizją wielkiego sukcesu. Nic z nich nie wyszło - Barbara nie pasowała do nowej rzeczywistości, rzeczywistość nie pasowała do niej. Rzadko kiedy Barbara pasowała w ogóle do czegokolwiek.
Gdy jako młoda imigrantka z dalekiego kraju zdobyła serce amerykańskiego miliardera - zastępując wcześniejszą, drugą już żonę, z którą John Seward Johnson I spędził 32 lata - jego rodzina i socjeta z wyższych sfer uznała, że kierowała się głównie zawartością jego kieszeni. Posądzana o niecne zamiary nigdy nie została w Ameryce zaakceptowana - do tego stopnia, że po śmierci sędziwego męża musiała stoczyć sądową batalię z jego dziećmi. To było pierwsze publiczne pranie brudów tak szacownej rodziny w historii USA. Wcześniej Ameryka czegoś takiego nie widziała.
Ale Barbara nie była niewinną, pierwszą lepszą naiwną. Granica między Barbarą Kopciuszkiem a Barbarą Królową Śniegu była płynna. Doskonale wiedziała, czego chce i oczekiwała, że wszyscy będą jej ulegać. Gdy ktoś się nią nie zgadzał, był z dworu przepędzany.
Barbara Piasecka-Johnson umarła w 2013 roku w dolnośląskiej Sobótce. Zapomniana i niemal samotna w porównaniu z tłumami, które otaczały ją, gdy pierwszy raz pojawiła się w ojczyźnie. Po śmierci miała spocząć u boku ukochanego męża. Do dziś leży we Wrocławiu. O tym wszystkim napisała Ewa Winnicka w książce "Milionerka. Zagadka Barbary Piaseckiej-Johnson".
Maciej Tomaszewski, tvn24.pl: - Faktycznie wróciła rolls-royce'em?
Ewa Winnicka: - Nie, mercedesem. Ale miała samochody tej marki i krążą legendy, że mąż, który jej kupił zły odcień rolls-royce’a, wymieniał go na następny, ponieważ bardzo dbała o to, by samochody miały odcień lakieru taki, jaki powinny mieć. Bardzo dbała o detale.
- Barbara Piasecka-Johnson to bardzo interesująca postać, czasem odpychająca. Dlaczego ona?
- Z trzech powodów. Po pierwsze, to była szczególna postać w latach 90. w Polsce. Jako nastolatka pamiętam jej powrót. Traktowaliśmy ją jak wróżkę, jak kogoś, kto za dotknięciem magicznej pałeczki zmieni Polskę. I ona stawiała się w takiej pozycji. Chociażby sprawa ze Stocznią Gdańską, którą miała ratować, na tym polegała. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że przyjedzie dobra ciocia z Ameryki i sprawi, że upadająca stocznia przestanie być upadająca i zacznie kwitnąć.
Po drugie, interesowało mnie z czysto ludzkiego powodu, jak to jest, gdy nagle na człowieka spada pół miliarda dolarów, czy sobie można poradzić, czy nie. I to też jest opowieść o tym.
Trzecia kwestia to migracja, którą się zajmuję. Uważam, że nie doceniamy wagi tego, że zmiana miejsca zamieszkania wiąże się z wieloma konsekwencjami - nie tylko materialnymi - o których w ogóle nie myślimy. Uwielbiam dwuwiersz "emigracja-amputacja", bo jak wyjeżdżasz, to coś tracisz i coś zyskujesz. Natomiast ważne jest, żeby to, co zyskujesz, było ważniejsze od tego, co straciłeś, opuszczając swój kraj. Chciałam sprawdzić, jak to działa u niej, bo jej wyjazd i jej sukces to coś, o czym w powszechnym rozumieniu marzy każdy - jechać do Ameryki i tam zostać milionerem.
- W jej przypadku to wyjątkowy przykład migracji, bo z punktu widzenia tego, gdzie ostatecznie wylądowała, to ona przyjechała nie wiadomo skąd - z białoruskiej wsi. Dodatkowo, mam wrażenie, że była obca całe życie.
- Nie było możliwości, żeby imigrantka, która zachowuje się tak, jak ona się zachowywała, była częścią rodziny. To zresztą zaowocowało piekielnym, krwawym procesem o pieniądze po śmierci męża. Ameryka do tego czasu nie prała takich brudów. Okazało się, że w tej arystokratycznej, amerykańskiej rodzinie wynajmowano płatnych morderców, że być może ojciec molestował swoje dzieci. Absolutnie ma pan rację - ona zawsze była obca, nigdy swoja i to było kolejną konsekwencją losu, który wybrała.
- Jej droga przez Wrocław do USA to była kwestia uśmiechu, tudzież złośliwości losu, czy też efekt jej zorientowania na sukces?
- Myślę, że każdy myśli o sukcesie. Ciężko mi wyobrazić sobie kogoś, kto chciałby, żeby jego życie było totalną porażką.
- Rzadko kto mierzy tak wysoko, będąc w takim miejscu startu. Te marzenia ocierają się o groteskę.
- Proszę sobie wyobrazić koniec lat 60., gdy droga do USA to nie było załatwianie wizy w ciągu trzech tygodni. To wymagało ogromnych starań, to było przedsięwzięcie, półroczne staranie się o możliwość opuszczenia kraju. To zwykle była drogą w jedną stronę albo przynajmniej z taką perspektywą, że się nie wróci tak od razu.
- Kiedy Barbara Piasecka zdecydowała, że chce wyjechać?
- To była druga połowa lat 60., wyjechała w 1967 roku.
- Co sprawiło, że zdecydowała się wyjechać? Pisze pani, że Piasecka była dość przeciętną osobą.
- Była ambitna. Życie, które ją mogło czekać w Polsce, w ogóle jej nie interesowało. Ona tak była skonstruowana, że szła do przodu, nie oglądała się za siebie. A Ameryka to było powszechne marzenie, synonim sukcesu.
- Sądzi pani, że wszystko poszło tak, jak sobie zaplanowała? Nie było tam dozy przypadku? To był perfidny plan?
- W domu Sewarda Johnsona znalazła się zupełnie przypadkowo. Nie wiedziała, wyjeżdżając z Wrocławia, że trafi do domu bogatych ludzi. To była loteria, że przyjął ją ten dom, a nie inny w New Jersey. Ludzie, którzy tak jak Piasecka do USA dostawali się z Polski, byli przyjmowani przez polski komitet imigracyjny. Zwykle procedura była taka, że dostawało się kilkaset dolarów, miejsce w hotelu i trzeba było zorganizować sobie życie, znaleźć pracę i jak najszybciej stanąć na nogach. Ona została zakwaterowana w jakiejś szczurzej norze na środkowym Manhattanie i po prostu bała się tam zostać, więc zwróciła się z powrotem do człowieka, który ją tam umieścił, by jej pomógł. Hieronim Wyszyński zaprosił ją do domu na kilka dni. A potem spotkała na polskim przyjęciu pracownicę domu Johnsonów. To była seria przypadków.
- Jej życie składało się ze szczęśliwych przypadków.
- Zastanawiałam się, czy gdyby ona wiedziała, jakie będą tego konsekwencje - ze wszystkimi fantastycznymi i mniej fantastycznymi rzeczami - czy wyszłaby za mąż za Sewarda Johnsona.
- Myśli pani, ze gdyby dane jej było wiedzieć wcześniej, miałaby jakiś rozterki?
- Myślę, że mogłaby mieć rozterki.
- Ale ostatecznie…
- Ostatecznie fakt, że wyszła za Sewarda Johnsona był nie do wybaczenia w USA. Kiedy umarła, we wszystkich nekrologach było napisane, że była filantropką i kolekcjonerką, ale także, że jest byłą pokojówką. Traktowano ją jak łowczynię majątków i to był stempel, którego się nie pozbyła.
W Polsce też oczywiście myślano, że wyszła za Johnsona dla kasy. Ja wtedy odwracam pytanie: gdybyście byli 30-letnią, ubogą jak mysz, dziewczyną, której oświadcza się jeden z najbogatszych ludzi w USA - ma 76 lat, więc macie w perspektywie nie tak długie małżeństwo - odmówilibyście?
- Czyli jednak jest jakiś racjonalny element w jej działaniu, a nie tylko baśń o Kopciuszku zakochanym w starym księciu. Zdrowa, normalna, ludzka kalkulacja.
- Myślę, że to była mieszanina tych czynników. Wszyscy ci, którzy mówią, że ona zrobiła to tylko dla pieniędzy, się mylą. To był facet, który otwierał przed nią drzwi do całkowicie bajkowego świata, na jaki w ogóle nie miałaby szansy dwa, trzy lata wcześniej.
- Nie zdawała sobie chyba sprawy, że w tym pięknym świecie kryją się też historie z przeszłości Johnsona, jego rodziny i całego światka arystokracji wielkich pieniędzy.
- Ciekawa jestem, jak by postąpiła, gdyby w kryształowej kuli zobaczyła, co się stanie, kiedy wejdzie do tej bajki.
- Z tego, co pani opisuje, wynika, że jej życie, przynajmniej do śmierci Johnsona, było szczęśliwe. To było życie kobiety spełnionej? O to jej chodziło? Czy jednak cały czas czegoś tam brakowało?
- Ta postać była ciekawa dlatego, że była niejednoznaczna. Praca nad nią była jak obieranie warstw cebuli - tam cały czas coś było. Jak już myślałam, że potrafię ją zrozumieć w stu procentach, to zawsze znajdowałam coś, co burzyło porządek. Dowiedziałam się o niej wszystkiego, czego mogłam i bardzo by mnie interesowała odpowiedź na to pytanie, czy ona była spełniona, czy nie.
Myślę, że pod koniec życia Johnsona była wściekła na to, że on jest stary i niedołężny, że nie jest tym hemingwayowskim uśmiechającym się staruszkiem, tylko kwękającym starcem. A ona wtedy rozwijała skrzydła. Żyła w świecie polskojęzycznym, a on nie rozumiał polskiego. Ona mogła na niego wrzeszczeć, a on był wobec tego bezradny.
- Czy - jakkolwiek brutalnie to nie zabrzmi - ona była pozbawiona pragnienia - powiedzmy to, choć to paskudna nowomowa - rozwoju osobistego? Zadowoliła się rolą gospodyni ogromnego domu i nie chciała nigdy przeskoczyć miejsca swojego pochodzenia?
- Jak by pan to sobie wyobrażał?
- Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to edukacja.
- Ona była najlepiej wykształconą osobą z rodziny, w którą weszła. Z sześciorga dzieci Johnsonów tylko najmłodszy syn ukończył studia. Jej mąż też nie miał studiów. To ona zaszczepiła mu zamiłowanie do sztuki. Jak złośliwie powiedział jeden z jego synów, to była nowość dla taty, bo ostatnio oglądał krowę namalowaną na drzwiach stodoły i to był jego kontakt z malarstwem.
- Czyli to był ten pomysł na realizację ambicji? Bo wiemy, że od czasów spędzonych w Polsce deklarowała zainteresowanie sztuką.
- Była historykiem sztuki i rzeczywiście miała taki pomysł - zresztą go później zrealizowała - żeby założyć kolekcję, która by unieśmiertelniła ją i jej męża. To też jest niesamowite, że bogacze pozostawiają po sobie takie pomniki, które dają im nieśmiertelność. Henry Clay Frick na przykład był jednym z bardziej znienawidzonych przedsiębiorców XIX wieku i kiedy powstawał ruch robotniczy, to był facet, na którego zdesperowani pracownicy fabryk organizowali zamachy. Teraz Frick jest pamiętany jako wielki kolekcjoner sztuki i ktoś, kto wzbogacił w niebywały sposób amerykańską kulturę. Johnsonowie też mieli na to szansę i takie mieli plany. Inna rzecz, że to się wszystko nie udało.
- Można zatem założyć, że Barbara była dla Sewarda sposobem na pozostawienie po sobie spuścizny, nie licząc oczywiście wielkiego koncernu, od którego w sumie był odcięty.
- Barbara przede wszystkim była jego ostatnim kaprysem. Myślę, że to małżeństwo, które było dla jego rodziny absolutnym szaleństwem, to był kaprys. A Seward zawsze spełniał swoje kaprysy. Kto mógł mu zabronić ożenić się z dukającą pokojówką?
- To nie był zbyt przyjemny człowiek.
- Był nieszczęśliwym dzieckiem swoich rodziców i fatalnym ojcem.
- Rodzina Johnsonów jest mocno specyficzna. To rodzina, w której więzy między rodzeństwem i między rodzeństwem a starszym pokoleniem nie są zbyt silne. Czy Barbara od początku była w roli złej macochy? Czy też były jakieś próby porozumienia?
- Były różne etapy. Na początku nie była brana na poważnie.
- Myśleli, że minie?
- Oczywiście. Narzeczone Sewarda Johnsona były przepędzane przez jego starszego brata. Tej nie mógł przepędzić, ponieważ już nie żył. Barbara była wychowana w naszym kręgu kulturowym, czyli czy się kochamy, czy nienawidzimy, jesteśmy razem.
- Jeden z synów Sewarda nawet nie wiedział, kiedy ojciec ma urodziny.
- To prawda. Barbara zaczęła dbać o to, żeby ta rodzina się spotykała, więc dzieci, które zawsze miały niedosyt ojca, były nawet jej wdzięczne. Ale też się zastanawiam, czy gdyby ona była dostojną panią z bostońskiej arystokracji, tak jak druga żona Sewarda, to czy dzieci zdecydowałyby się na taką wojnę sądową jak z nią.
- Bo wszystko skończyło się okropnie. Johnson umarł i w rodzinie zaczęła się, jak to w rodzinach bywa, kłótnia o pieniądze. A że tu pieniądze były ogromne, to zaczęło się coś, co miało miejsce chyba pierwszy raz w historii USA. Myśli pani, że większy wpływ na zażartość walki miało to, że Barbara była pokojówką, czy to, że była imigrantką z Polski, czyli znikąd.
- Myślę, że to, że była imigrantką miało duże znaczenie. Okazało się, że nie może być tak, że jakaś przybłęda, oprócz tego, że zabrała ojca, to jeszcze zabiera jego pieniądze. Oczywiście to nie były biedne dzieci, bo wszyscy mieli pieniądze, które ojciec im zapewnił, budując dla nich trusty. To była w dużej mierze, jak sądzę, kwestia emocjonalna. Po otwarciu testamentu, gdy ona dostała wszystko, im opadły szczęki i się wściekli.
- Zostańmy przy emigrantach, bo to tutaj zaczyna się według mnie najciekawsza cześć książki. Czyli kontakty Barbary z Polakami, którzy szczególnie po stanie wojennym pojawiali się w USA. I ona im pomagała. Dlaczego? To był patriotyczny zew? Ludzki odruch? Jedno i drugie?
- Myślę, że jedno i drugie. Ona nigdy nie zerwała kontaktu z Polską i zawsze miała poczucie, że może sprawić, żeby Polska wstała z kolan. Oczywiście sposoby, które wybierała do tego, są kontrowersyjne. Nie miała racjonalnych narzędzi, jej fundacja działała chaotycznie. Spływały do niej tysiące próśb o pomoc i to jest też minus bycia bogatym człowiekiem, że na okrągło jest się proszonym, żeby pomóc. To, komu pomagała, zależało od jej humoru i tego, kto się dostał do jej rezydencji, od tego, kto sprawił na niej dobre wrażenie.
- Czyli byli też zwykli naciągacze?
- Oczywiście. Dla mnie opowieść o Basi Johnson to w gruncie rzeczy opowieść o ludziach, którzy się z nią zderzają. Z jednej strony ustawialiśmy się do niej w pozycji wiernopoddańczej - ona była faraonem, królową, do której się zwracaliśmy prawie na kolanach - a kiedy nas nie widziała, to mówiliśmy, że jest tępą, prymitywną babą.
- Domyślam się, że wiele osób brało od niej pieniądze, a za jej plecami mówiło na przykład, że nie ma gustu…
- Nie ma gustu, jest prymitywna, źle się wypowiada i jest ze wsi. To, co mnie uderzyło, to pomieszanie podziwu i pogardy.
- Cóż, pieniądze nie śmierdzą.
- Z jednej strony prosimy ją o kasę, a z drugiej się naśmiewamy.
- Z drugiej strony podała pani wiele przykładów ludzi w prawdziwej potrzebie, którym Piasecka-Johnson pomogła. To są nazwiska znane do dzisiaj, między innymi: Agnieszka Romaszewska, Barbara Toruńczyk, Jerzy Targalski, Leszek Moczulski.
- Pani Barbara miała poczucie, że ludzie skorzystali i zapomnieli. Oczywiście nie wszyscy chcą o tym mówić i ona też miała pod koniec życia duże pretensje do ludzi, że nikt nie był jej wystarczająco wdzięczny za to, że ona im pomogła.
- Te znajomości często kończą się bardzo ostro i zimno z bardzo błahych powodów. Historia z Agnieszką Romaszewską jest wręcz dziwaczna. Tam poszło o jakieś sukienki.
- Chodziło o kontrolę. Jeśli komuś pani Barbara pomagała, ta osoba miała być absolutnie pod kontrolą.
- Ci, którym pomagała, mieli być jej ambasadorami, dworzanami?
- Była dość kategoryczna. Jej funkcjonowanie z ludźmi nie przewidywało dyskusji czy posiadania odrębnego zdania.
- Zaczyna pani książkę od mocnego uderzenia - od pani Danusi. To ktoś, komu Barbara ewidentnie pomogła, ale z drugiej strony ktoś wręcz przez nią zniewolony. Czy zaczyna pani od tej historii, bo to modelowy przykład związku, w jakie wchodziła Barbara?
- Być może, ze wszystkimi konsekwencjami. To było wręcz porwanie do lepszego świata i zamknięcie w złotej klatce.
- Barbara w ogóle nie musiała jej pomagać. To była obca kobieta, w jakimś oddalonym miejscu...
- Pomoc pani Barbary była na pewnych warunkach. Nie wszyscy byli w stanie im sprostać i dać się uwięzić - czy to w apartamencie na Manhattanie, czy w domku dla służby w Jasnej Polanie.
- Opis Jasnej Polany też wywołuje niejednoznacznie uczucia. Z jednej strony to wspaniały dom, galeria sztuki, ale z drugiej strony są tam wszystkie wady Polaków na obczyźnie w pigułce - koterie, podgryzanie się, władza ogrodnika nad kimś innym. Ona to tolerowała? Nie widziała tego? A może to jakoś napędzała?
- Nie sądzę, żeby miała wgląd w ten cały dwór, dopóki ludzie byli posłuszni.
- I nadchodzi rok 1989, zaczyna się najciekawszy, tak mi się wydaje, etap życia Barbary Johnson. A przy okazji ten, który już pamiętam, bo mi się Piasecka-Johnson kojarzyła z szamponem "No more tears" i z "Dynastią". Po co wróciła do Polski? Co chciała osiągnąć?
- Zaczynał się w Polsce szalenie ciekawy czas. A ona była zniechęcona do USA po procesie. Polska się zaczynała zmieniać i ona chciała być częścią tych zmian. Chciała mieć moc sprawczą, być w centrum tych spraw. Chciała być ważna w Polsce. W USA nigdy nie mogła być kimś istotnym, tutaj mogła. Więc przyjechała do Gdańska, chciała poznać Lecha Wałęsę, bo lubiła poznawać znanych ludzi. A Lech Wałęsa był wtedy najważniejszą osobą w Europie Wschodniej, symbolem przemian. Ktoś rzucił hasło, żeby kupić stocznię. To było wariackie hasło. Wtedy stoczni mogły pomóc tylko takie nadprzyrodzone siły, a uczestnicy tego dealu nie chcieli tego wziąć pod uwagę.
- A czy ona przypadkiem nie padła ofiarą swojego mirażu?
- Właściwie całe jej życie takie było. Ona byłą ofiarą swoich własnych decyzji - począwszy od decyzji o wyjściu za Sewarda Johnsona, przez kupno stoczni, inwestycję w fabrykę torfu, można by tu wymieniać wszystkie te rzeczy.
- Bo te wszystkie rzeczy, w które się zaangażowała w latach 90. - stocznia, preparat Tołpy, mecenat nad kulturą - kończyły się klęską. Czy to była jej wina, czy czasów i miejsca?
- To też bym zostawiła czytelnikowi, bo w różnych proporcjach pewnie wszystkie te czynniki brały udział w tym, co się stało. Po prostu tacy byliśmy w latach 90. Ten kraj się zmieniał i nie bardzo wiedzieliśmy, w jakim kierunku pójdziemy.
- Najbardziej chyba żal kolekcji sztuki, która się rozpadła i rozpłynęła po świecie.
- To było coś, co mogło dać jej nieśmiertelność, której pragnęła.
- Czy porażka tego projektu wielkiej sztuki to był efekt ludzi, którymi się otaczała. Czy też jej rzucania się z motyką na słońce?
- Historia jej trudności bycia dobrą wróżką zaczyna się w latach 70., gdy chciała pomóc Bibliotece Polskiej w Paryżu. Tam się zaczął ten mechanizm, gdy zubożali, ale dumni zarządcy spuścizny Wielkiej Emigracji, nie mając pieniędzy na utrzymanie zbiorów, chcieli pieniędzy od Piaseckiej-Johnson.
- I potem ta sytuacja się powtórzyła.
- Tak. Po prostu: "płać i spadaj". A w USA filantropia tak nie działa.
- A ona chciała być królową.
- Ta książka też trochę jest o filantropii i dlatego cały rozdział poświęcony jest historii rodziny Johnsonów i przedsiębiorstwa, które założyli. Proszę zwrócić uwagę, że gdy ten koncern powstawał jako firma aptekarska, to od samego początku odpowiedzialność społeczna za uboższych była brana pod uwagę. Na przykład takie ogłoszenie, że powstaje firma Johnson&Johnson i przeznacza ileś tam opatrunków do rozdania za darmo. To taka tradycja odpowiedzialności biznesowej.
- To nie dziwię się, że Barbara nie pasowała do Polski lat 90. W dzisiejszych czasach też niekoniecznie mogłaby pasować. Czy ona się bardzo zraziła latami 90.? Mam wrażenie, że potem się wycofała, zbliżyła jeszcze bardziej do religii.
- Nie wiem, czy jeszcze bardziej. Zaczęła być religijna.
- Wcześniej nie była?
- Osoby, które ją odwiedzały w latach 80., nie zauważały u niej przywiązania do religii. Potem się to zmieniło. Barbara współfinansowała kaplicę na Jasnej Górze, żeby być tam pochowaną i wpłacała naprawdę duże sumy ojcom paulinom. Ale nawet to przedsięwzięcie się nie udało, bo została pochowana we Wrocławiu.
- Umarła prawie samotnie. Mało kto był przy niej, mając na uwadze tabuny ludzi, którzy byli wokół niej w latach 90.
- Tak, absolutnie. Jej mąż został pochowany na lokalnym cmentarzu na Florydzie, choć mieli plany być pochowanymi razem w Jasnej Polanie. Tam leży tylko pies Johnsona - Prince. Kiedyś ktoś robił badania o ludziach, którzy nagle zostali bogaci; o takich, którzy wygrali duże sumy w totolotku. I w 100 albo 99 procentach były to historie utraty. Te historie się nie zakończyły dobrze. Naprawdę ciężko jest być bogaczem, to naprawdę ciężka robota.
- Lech Wałęsa, którego podziwiała, miał możliwość niewspółmiernego wzbogacenia się…
- Tak, i wpływu na losy swoje i świata w ogóle. Wałęsa był wtedy najbardziej znanym Polakiem na świecie, oprócz papieża. I on gdzieś miał zręby zdrowego rozsądku, żeby nie otaczać się przedmiotami, więc je odsyłał. Miał instynkt samozachowawczy. Barbara tego nie miała.
- Co z niej zostało?
- Wspomnienie po wystawie "Sacrum". A w Gdańsku szpital i ośrodek naukowy, który pomaga ludziom z autyzmem. Bez niej nie mielibyśmy tego szpitala, choć złośliwi amerykańscy dziennikarze mówią, że wszystko, co w niego zainwestowała, to jeden obraz z jej kolekcji.
- W USA jeszcze ktoś o niej pamięta?
- Myślę, że zostawiła po sobie ranę w rodzinie Johnsonów. Powstał przynajmniej jeden film fabularny, gdzie występuje postać pani Basi. Jest książka o wspinaniu się po drabinie społecznej, którą napisali członkowie rodziny Johnsonów. I film dokumentalny.
- A w Polsce ktoś ją jeszcze pamięta? Jak ona jest zapamiętana? Ja ją pamiętam z dzieciństwa jako postać z bajki Disneya?
- Jestem strasznie ciekawa, bo ja też ją zapamiętałam jako dobrą wróżkę. To była najbogatsza Polka, jaka żyła w USA i najbogatsza Amerykanka - bo miała obywatelstwo amerykańskie - jaka przyjechała tutaj ze swoimi pieniędzmi. Jestem strasznie ciekawa, bo albo spotykałam się z osobami, które miały do niej gigantyczne pretensje, albo wręcz odmawiały rozmowy na jej temat, mówiąc, że nie będą rozmawiały o kimś, kto jest czystym złem. A z drugiej strony były osoby, które uważały, że to była nad wyraz dobra osoba, którą skrzywdziliśmy. I to był też powód, dla którego się udałam w tę podróż, która była dosyć trudną pracą reporterską.
- Było niełatwo?
- Tak. Po śmierci Barbary trwa rozdzielanie majątku. Rodzina bratanków nie rozmawiała ze mną i ja to rozumiem. Udało mi się dotrzeć do niektórych członków rodziny Johnsonów, do jej pracowników - zatrudniała mnóstwo Polaków w Jasnej Polanie, ku zgrozie Johnsona i jego rodziny. Powstała jedna świetna książka w USA o procesie po śmierci Sewarda. Jeden z dziennikarzy "New York Timesa" napisał ściśle prawniczą książkę o tym, co się działo i o walce prawników z użyciem najbardziej brutalnych środków. Docierałam do nich, podróżowałam po USA.
- W Jasnej Polanie nie była pani mile widziana.
- Byłam tam dwa razy. Raz dzięki szczęściu mogłam tam pójść i być oprowadzana. Drugi raz, jak chciałam pójść i sprawdzić, na jakich warunkach na wesele można wynająć to miejsce, to faktycznie nie prezentowałam się z kolegą w zużytym pick-upie odpowiednio dobrze...
- To kim była naprawdę Barbara Piasecka-Johnson?
- To jest pytanie do pana.