Renee Zellweger wycięła twórcom "Bridget Jones 3" numer, który zaprzecza wszystkiemu, co uosabia jej bohaterka. Grając pełną niedoskonałości kobietę, która z sukcesem uczy się akceptować siebie, udowodniła, że swoich własnych braków nie akceptuje. Przed realizacją kolejnej części proponowano, by uwiarygodnić zewnętrzną "przemianę" Bridget, zaczynając od wypadku, po którym musi się ona poddać operacji plastycznej. Szkoda, że go zabrakło, bo kapitalną, pełną humoru opowieść psuje fakt, że patrząc na nią, skupiamy się na pytaniu: co, na Boga, stało się Bridget?
Wszystko zaczęło się od rubryki pod nazwą "Dziennik Bridget Jones", którą Helen Fielding, angielska dokumentalistka i powieściopisarka, prowadziła w latach 90. w prestiżowym londyńskim "The Independent". Jej bohaterka różniła się bardzo od doskonałych w każdym calu dziewczyn z okładek – miała tuzin uzasadnionych kompleksów, nadwagę, w żadnym razie nie można jej było nazwać pięknością, a do tego nadużywała alkoholu i pech prześladował ją w najbardziej kuriozalnych sytuacjach. Największym jej problem był jednak fakt bycia singielką i brak stałego partnera u boku.
Gdy Fielding otworzyła w internecie stronę poświęconą Bridget Jones, lawina listów spowodowała blokadę sieci. "Bridget to ja" – pisały kobiety z całego świata. Pytania dotyczące szczegółów z życia jej bohaterki i prośby o rady w kwestiach damsko-męskich przyprawiły ją o zawrót głowy. Dotarło do niej wówczas, że sfrustrowana własną niedoskonałością mieszkanka Londynu awansowała do roli symbolu nowoczesnej kobiety przełomu wieków. Ktoś namówił ją, by swoje pełne humoru opowieści poskładała w całość i wydała. Ten ktoś trafił w dziesiątkę. Książka Fielding przez wiele miesięcy była na pierwszym miejscu brytyjskiej listy bestsellerów, a później zrobiła furorę w Ameryce. I choć opinie na temat "Dziennika Bridget Jones" podzieliły czytelników, został on przetłumaczony na trzydzieści kilka języków. W sumie sprzedano ponad 5 mln egzemplarzy książki, a jej autorka z dnia na dzień została milionerką.
Trudno zatem się dziwić, że szybko pojawił się pomysł przeniesienia opowieści o Bridget na ekran. Prawa autorskie kupiła od pisarki stawiająca wyłącznie na pewniaki amerykańska wytwórnia Universal. Rozpoczęto poszukiwania aktorki do roli zwyczajnej dziewczyny z sąsiedztwa z kompleksami, co już na starcie wyeliminowało kilka pięknych pań z Julią Roberts na czele. Z tego samego powodu odpadły Cameron Diaz i Rachel Weisz. Poważnie rozważano kandydaturę pięknej, ale wtedy dość pulchnej, świeżo upieczonej gwiazdy "Titanica" Kate Winslet. Ostatecznie uznano, że jest za młoda (miała zaledwie 25 lat).
W końcu wybór padł na 32-letnią wówczas Renee Zellweger (z natury drobną blondynkę o pełnej, księżycowej buzi), która zgodziła się na potrzeby roli przybrać na wadze kilkanaście kilogramów. Renee była wówczas znana głównie z filmu Camerona Crowe'a "Jerry Maguire", w którym była partnerką Toma Cruise'a. Rola Bridget wkrótce uczyniła ją sławną na całym świecie.
Starsze siostry Bridget Jones
Gdy "Dziennik Bridget Jones" trafił na ekrany, był rok 2001, moment, w którym kino zdążyło już odkryć, że minął czas kultu bogiń. Duże i małe ekrany zaczynały więc szturmować kobiety niekoniecznie idealne, niekoniecznie z nogami do szyi i wymiarami BB (powszechnie zwane "dziewczynami z sąsiedztwa"), za to niezależne, robiące kariery zawodowe, inteligentne. Niestety, niemal zawsze samotne, a w najlepszym wypadku nieszczęśliwe w miłości. Modę na nie wylansowały świetne, kultowe dziś seriale, które w końcu lat 90. położyły fundamenty pod późniejszy sukces "Bridget Jones".
Najsłynniejsza, najstarsza siostra Bridget, Ally McBeal była wręcz prawdziwą instytucją. Błyskotliwa, atrakcyjna (choć zdecydowanie zbyt szczupła) prawniczka, nie do pobicia na sali sądowej, za to z wiecznym pechem i z tzw. trudnym charakterem oraz z niespotykanym wręcz talentem do zakochiwania się w niewłaściwych facetach. Producent serialu David Kelly opowiadał, że większość listów do twórców stanowiły te, których autorki z lubością informowały: "do czasu Ally McBeal nie wierzyłam, że ktoś ma większego pecha w miłości niż ja". Pechowa Ally trafia bowiem wyłącznie na: a) żonatych, którzy ukrywają swój stan cywilny, b) zakamuflowanych gejów, c)emocjonalnych popaprańców, którzy w decydującym momencie tęsknią do mamusi. Przez większość swojego życia była jednak tak naprawdę zakochana w Billym, koledze prawniku, którego spotkała po latach w pracy. Niestety, nie był on już singlem, a w kancelarii pracowała także jego żona.
Przez kolejnych pięć sezonów (serial emitowano ponad pięć lat) Ally nie przestawała szukać swojej drugiej połówki. Jej słynne powiedzonka w stylu: "mężczyźni są jak guma do żucia – w czasie żucia tracą smak", albo "na pierwszej randce nie całuje gentleman, na drugiej gej" udowadniają, że mimo sercowych problemów nie straciła poczucia humoru. Na przekór kolejnym kopniakom lubiła powtarzać, że "kiedy łączą się ze sobą właściwi ludzie, na zawsze już razem zostają". Tę teorię na własne potrzeby nazywa "mcbealizmem" i wierzy w nią niczym w dogmat Trójcy Świętej.
Kolejna bliską krewną Ally – równie błyskotliwą, choć bardziej perwersyjną – była dziennikarka Carrie Bradshaw z serialu "Seks w wielkim mieście". Powstał on po części na podstawie książki Candance Bushnell, będącej zbiorem jej felietonów z gazety "New York Observer", (co jeszcze bardziej zbliża go do opowieści o losach Bridget Jones, której "narodziny" miały identyczne źródło). Carrie, główna bohaterka serialu, stanowiła ponoć alter ego pisarki. Grana przez Sarah Jessikę Parker bohaterka prowadziła rubrykę w kobiecym magazynie, w której pisała o roli seksu w życiu współczesnej kobiety. Zamiast psychologicznych analiz oferowała wykłady z seksuologii stosowanej i jej roli nie do przecenienia w swoich własnych związkach.
Serial był kulturowym fenomenem. Carrie i jej trzy przyjaciółki, nowojorskie singielki w przedziale wieku od lat trzydziestu kilku do czterdziestu z hakiem, robiły kariery i również szukały miłości. Nierzadko droga do niej wiodła właśnie poprzez seks, co było aktem odwagi w purytańskiej Ameryce, ale sprawdziło się świetnie. Samej Carrie, atrakcyjnej, lecz dalekiej od ideału filmowej urody, do doskonałości było równie daleko co Bridget, nie narzekała jednak na brak męskiego zainteresowania. Niestety, ona także miała pecha w miłości. Jej niełatwa relacja i perypetie z Mr. Bigiem, narcystycznym, niezwykle atrakcyjnym mężczyzną, w którym była po uszy zakochana, stanowił główną dźwignię serialu. Podobnie jak jej przyjaciółki raniona i porzucana, próbowała traktować mężczyzn w sposób instrumentalny. Gołym okiem widać było jednak, że to poza. W głębi duszy Carrie to niepoprawna romantyczka, tak jak Bridget i Ally czekająca na księcia.
Boże, daj męża!
"Dziennik Bridget Jones", jak widać, trafił idealnie w swój czas. Przeniesienie powieści na ekran nie było zadaniem skomplikowanym – niektóre odstępstwa od pierwowzoru wyszły filmowi na dobre. Przesunięcie akcentów uczyniło z buntowniczego manifestu trzydziestolatki historię jej Wielkiego Polowania na Mężczyznę. Tego nie ma w powieści i 6 mln czytelniczek mogło protestować. Jednak jakoś nie protestowało, bo film za sprawą finezyjnych dialogów i znakomitej gry aktorskiej przebił książkę.
Reżyserka Sharon Maguire wyposażyła filmową Bridget w wielkie poczucie humoru. Zellweger dzięki znakomitej kreacji szybko awansowała do grona najlepiej opłacanych aktorek w Hollywood. (Specjalny bonus w postaci kilku milionów dolarów dostała właśnie za zrujnowanie swojej nienagannej sylwetki na potrzeby ekranowej bohaterki). Bridget rozpacza więc nad dodatkowymi kilogramami, ukrywa je z pomocą obciskających majtasów (scena w filmie, w której obiekt jej westchnień odkrywa ich obecność, należy do najzabawniejszych) i krok za krokiem popełnia straszliwe gafy.
W noworoczny ranek postanawia zmienić swoje życie – chce stracić kilka kilogramów, ograniczyć alkohol, a przede wszystkim przestać fantazjować na temat szefa, Daniela Cleavera. Wszystko po to, aby znaleźć miłość życia. Wkrótce poznaje przystojnego prawnika Marka Darcy'ego (Colin Firth), w którym jej matka widzi idealnego kandydata na męża. W postać szefa Bridget, playboya i bon vivanta, wcielił się Hugh Grant – wówczas bożyszcze pań. Skomplikowane relacje między tą trójką bohaterów stanowią oś fabularną filmu.
Bohaterce Fielding obce są intelektualizm Ally McBeal i wyrafinowanie felietonistki Carrie. Jednak choć mniej skomplikowana od koleżanek, wyróżnia się bezpretensjonalnością. Atutem filmu są też smakowite monologi wewnętrzne Bridget. Choćby postanowienie: "będę pozytywnie nastawiona do wszystkiego i odmienię swoje życie: zgłębię arkana polityki, rzucę palenie i zbuduję nietoksyczny związek z dojrzałym mężczyzną". Żadna z tych rzeczy, jak wiemy, nie udaje się Bridget i za to m.in. kocha ją damska część publiczności. Bo tajemnica gigantycznego powodzenia opowieści o losach Bridget Jones tkwi w zwyczajności jej bohaterki, w jej niedoskonałościach i w końcu w prostym przesłaniu: szczęście polega na akceptowaniu siebie. Tylko tyle i aż tyle.
Ciąg dalszy historii Fielding zdążyła napisać, jeszcze nim na ekrany trafił pierwszy film. A że okazał się wielkim sukcesem, wytwórnia Working Title Film wykupiła prawa do sequela – tym razem za milion dolarów. Już po pierwszym weekendzie zarobił 5,6 mln funtów w Anglii – rodzinnym kraju bohaterki, w Ameryce natomiast 12 mln dolarów. W sumie zyski z drugiej części przygód Bridget sięgnęły 250 mln dolarów, więc aż trudno uwierzyć, że tyle lat twórcy czekali na realizację trzeciej.
Postfeminizm, czyli inny feminizm
Gustaw Flaubert, pisząc "Panią Bovary" w czasach, gdy nikomu nie śniła się emancypacja płci pięknej, wyznał: "Madame Bovary c'est moi" ("Pani Bovary to ja"). Wiek później kobiety na całym świecie, deklarując "Bridget to ja", sygnalizują mężczyznom: "nie zależy nam na byciu naj, wolimy pozostać sobą".
"Kobiety osiągnęły już tak wiele, że zwyczajność to jedna z ostatnich rzeczy, na jaką nie mogą sobie pozwolić" – uważa Fielding. Mylą się jednak ci, którzy nazywają Bridget feministką. Bohaterka wymyślona przez Helen Fielding z całą pewnością nią nie jest. Prezentuje raczej tzw. postfeminizm. Na czym polega różnica? Feministki walczyły z mężczyznami o swoje prawa, teraz zaczynają kreować prawa wspólne. W przeciwieństwie do sufrażystek Bridget zalicza więc mężczyznę do ulubionych "zwierząt domowych", które trzeba umieć oswoić. Próby udowodnienia światu, że życie bez faceta jest możliwe, spełzają przecież na niczym. Oczywiście nie dokonała tego odkrycia pierwsza. Podobnie jak prawniczka Ally McBeal i Carrie z "Seksu w wielkim mieście" – wszystkie, robiąc karierę, nie przestają przecież tęsknić za wielką miłością i wcale nie ukrywają, że uważają ją za sprawę najważniejszą na świecie.
Powrót singielki i dylematy twórców
Drugą część filmu od wchodzącej właśnie na ekrany trzeciej dzieli aż 12 lat. To mnóstwo czasu. Bridget ma już 43 lata i bagaż doświadczeń. Ponieważ trzecia książka pani Fielding zebrała fatalne recenzje, a fani nie mogli jej darować uśmiercenia Marka Darcy'ego, producenci poprosili ją o napisanie nowego scenariusza, który uwzględniałby obecność Marka w życiu Bridget. Fielding w pracy pomagała laureatka Oscara za scenariusz do "Rozważnej i romantycznej" Emma Thompson – jedna z najwybitniejszych brytyjskich aktorek. Napisała również dla siebie smakowity epizod, będący jednym z najzabawniejszych fragmentów filmu.
Trzeci film o losach impulsywnej Bridget dorównuje finezją i dowcipem pierwszemu sprzed 15 lat, co z pewnością jest zasługą powrotu w roli reżysera Sharon Maguire. Trailer w sposób niezawoalowany zdradza to, co stanowi treść filmu, którego oryginalny tytuł brzmi zresztą: "Bridget Jones's Baby" (czyli "Dziecko Bridget Jones"). Bo osią fabuły jest ciąża głównej bohaterki, dodajmy: późna ciąża 43-letniej singielki, a więc kobiety w wieku zdecydowanie dojrzałym. Do bycia tatusiem aspiruje aż dwóch panów, co również zdradza trailer. Miejsce Daniela (Hugh Grant zdecydowanie odmówił udziału w trzecim filmie, więc to on zamiast Marka został uśmiercony) zajął nowy adorator, grany przez Patricka Dempseya.
Jest nieco przewidywalnie, lecz błyskotliwe dialogi i inteligentny humor rekompensują brak gwałtownych zwrotów akcji. Oscarowy duet Zellweger – Firth bawi do łez, a Dempsey dotrzymuje im kroku. Jednak ta prawdopodobnie ostatnia już część perypetii szalonej Angielki (przypomnijmy, że gra ją Amerykanka, która specjalnie uczyła się brytyjskiego akcentu i to z niezłym skutkiem) różni się od wcześniejszych, choć specyficzny klimat serii, podlany typowo brytyjskim
humorem, został zachowany. Ten film jest jednak znacznie bardziej refleksyjny (w końcu mówi o późnym macierzyństwie), pełen obserwacji społecznych, a nawet aluzji do osób publicznych, których nie było w poprzednich dwóch częściach. Jedno pozostaje niezmienione – nieszczęśliwe zbiegi okoliczności wciąż trafiają się Bridget seriami, a jej talent do wpadania w tarapaty pozostał nienaruszony.
Ponieważ Renee tym razem kategorycznie odmówiła przybrania na wadze (choć nadmiar kilogramów był, jak wiemy, główną zmorą bohaterki w poprzednich filmach i w pewien sposób ją określał), z tym poradzono sobie bez trudu – ciąża i sztuczny brzuch zamknęły temat. Niestety, operacje plastyczne twarzy, jakie aktorka zafundowała sobie przed dwoma laty, zmieniły ją niemal nie do poznania. Dodajmy – operacje nieudane, które wywołały sensację tuż po fakcie i sprawiły, że zupełnie nie przypomina dawnej Renee. Nie sposób o tym nie wspomnieć, bo owa zmiana jest nazbyt rażąca. I choć widać, że charakteryzatorzy na planie wychodzą ze skóry, by przypominała Bridget z poprzednich filmów, jedynie w niektórych ujęciach mamy wrażenie obcowania z dawną bohaterką. Przez większość filmu mamy uczucie, że w jej rolę wcieliła się zupełnie inna aktorka, bo zmieniła się nawet jej mimika twarzy.
Nie bez powodu recenzent czołowego brytyjskiego dziennika "The Guardian " w złośliwej recenzji napisał, że ma wrażenie, iż "odtwórcą roli Bridget jest… Doktor Who, który ma moc odradzania się na nowo, więc mogą go grać kolejni aktorzy". (Mowa o bohaterze popularnego serialu science fiction, który podróżuje w czasie i w przestrzeni).
Swoja drogą trudno się oprzeć wrażeniu, że Zellweger wycięła twórcom serii o Bridget Jones numer, który zaprzecza wszystkiemu, co uosabia jej bohaterka – odtwarzając rolę pełnej niedoskonałości kobiety, która uczy się taką siebie akceptować i za to jest kochana, udowodniła, że własnych braków akceptować nie umie. Niektórzy na wieść o realizacji trzeciej części serii podsuwali nawet pomysł, by uwiarygodnić "przemianę" Bridget, zaczynając od wypadku w przeszłości, po którym bohaterka musi poddać się operacji plastycznej. Twórcy jednak nie poszli tym tropem. Może szkoda, bo kapitalną, pełną humoru opowieść psuje fakt, że patrząc na nią, skupiamy się wciąż na pytaniu: co, na Boga stało się Bridget?
Krok dalej niż Bridget
Skoro Bridget przekroczyła już czterdziestkę, nasuwa się pytanie o jej młodsze koleżanki. Tą najpopularniejszą dzisiaj, znacznie bardziej wyzwoloną (cóż, wiek XXI), nowocześniejszą wersją panny Jones jest na pewno bohaterka "Wykolejonej" – grająca samą siebie Amy Schumer. Podobnie jak Bridget nazbyt korpulentna i nieprzesadnie urodziwa, o wiele bardziej rozmiłowana w używkach, pod grubą warstwą rubasznego humoru skrywa wrażliwość i tę samą tęsknotę za prawdziwym uczuciem co bohaterka Fielding i jej "siostry".
Amy nie ma rozbrajającej bezradności Bridget, bywa też wręcz wulgarna, ale swoją maskę ochronną zakłada w obawie przed zranieniem. Nie zgadza się na podwójne standardy moralności (facetom wolno więcej), i nie zamierza udawać lepszej, niż jest. Swój bunt manifestuje znacznie dosadniej, bo tylko wyrazistość daje jej szansę bycia zauważoną.
"Myślę, że z Bridget łączy nas wszystkie jedno: kontrast pomiędzy wyobrażeniem o tym, jakie być powinnyśmy, a tym, jakie naprawdę jesteśmy" – twierdzi Helena Fielding. Wciąż prowadzi stronę internetową Bridget, a w międzyczasie awansowała do roli duchowej patronki współczesnych kobiet. Wraz z nią jej bohaterka.