Tysiąc kilometrów od wybrzeży Indii istnieje miejsce, w którym można przenieść się tysiące lat wstecz. Niestety, jeśli się spróbuje, bezpowrotnie zniszczy się przeszłość, której chciało się zasmakować. Próbę podjął niedawno młody Amerykanin i przypłacił to życiem. Zginął, ale to on stanowił największe zagrożenie dla przeszłości.
Indyjska wyspa Sentinel Północny leży na skraju archipelagu Andamanów na wodach wielkiej Zatoki Bengalskiej. To miejsce tak odległe i niedostępne, że jego mieszkańcy uważani są za najbardziej odizolowanych od reszty świata. Choć wyspa należy do Indii, indyjskie władze nigdy na nią nie dotarły. Co więcej, ustanowiły wokół niej strefę zakazu żeglugi – aby nie dotarł tam również nikt inny.
Bo wyspa ta to wehikuł czasu, który przenosi dziesiątki tysięcy lat w przeszłość, do epoki kamienia – czasów, w których ludzie nie znają jeszcze pisma, rolnictwa, a być może nawet nie wiedzą, jak rozpalać ogień.
Wehikuł ten nie może jednak zostać w praktyce użyty. Ma niejako "wbudowany" mechanizm samozniszczenia. Jeżeli ktokolwiek odważy się przybyć na Sentinel Północny, "zanieczyści" istniejący tam świat sprzed tysiącleci i bezpowrotnie go zniszczy. Przestanie istnieć wszystko to, co pragnęło się tam ujrzeć.
Wehikułu bronią również ludzie zza jego "drugiej strony" – ludzie epoki kamienia. Ta licząca zaledwie około setki osób społeczność znana jest z wyjątkowej agresji, w związku z czym nieliczne przypadki kontaktu przepełnione są strachem, krwią i śmiercią. Przeszłość jest niezwykle krucha, ale stara się bronić, jak potrafi.
Cel: przeszłość
Jednak właśnie takie miejsca, zapomniane przez wszystkich, dla nielicznych stają się przedmiotem wielkiej pasji. Obok niepoprawnych podróżników znajdują się wśród nich chrześcijańscy misjonarze, którzy marzą, by nieść Słowo Boże w te ostatnie, wciąż odizolowane rejony świata.
Jednym z takich misjonarzy był niespełna 27-letni Amerykanin John Allen Chau, który od wielu lat miał marzenie, by nawrócić na chrześcijaństwo właśnie ten lud z przeszłości – mieszkańców Sentinelu Północnego. Choć zbliżanie się do tej wyspy jest zakazane i grożą za to surowe kary, Chau podporządkował wszystko temu marzeniu i konsekwentnie przygotowywał się do wizyty. Podróżował po odludnych obszarach Azji i Afryki, uczył się lokalnych języków, pierwszej pomocy i sztuki przetrwania w tropikach. Od 2015 roku czterokrotnie legalnie przybywał również do stolicy Andamanów, miasta Port Blair, przygotowując swoją misję.
Marzenie 27-latek ostatecznie zaczął realizować w listopadzie ubiegłego roku, gdy ponownie przyleciał do Port Blair, mając wizę turystyczną i niezbędne pozwolenia. Dalsza podróż, na którą nie mógł już uzyskać pozwoleń, wymagała dyskrecji. Podróżował więc samotnie, pod osłoną nocy, płacąc napotykanym ludziom za pomoc w przedostawaniu się z wyspy na wyspę. Jak dotąd indyjskie władze zidentyfikowały co najmniej siedmiu rybaków, którzy pomogli Amerykaninowi – wszyscy zostali zatrzymani.
Misja i śmierć
Dopiął swego. 14 listopada około północy John Allen Chau po raz pierwszy został niepostrzeżenie przewieziony w małej rybackiej łódce w pobliże zakazanej wyspy. Następnego dnia przewożący go rybak podpłynął na odległość kilkuset metrów od brzegu – bliżej się nie zgodził - gdzie Amerykanin przesiadł się do jednoosobowego kajaka i samotnie dopłynął do wybrzeży Sentinelu Północnego. Wkroczył w krainę przeszłości.
Jedyne szczegóły na temat tego, co działo się dalej, znamy z jego dziennika podróży, udostępnionego przez matkę mężczyzny amerykańskim mediom, m.in. gazecie "Washington Post" i telewizji CNN. Dziennik ten, pisany odręcznie, mężczyzna przekazał rybakowi, gdy po raz ostatni się z nim widział.
Gdy tylko 27-latek dobił do brzegu, pojawili się tubylcy. Chau zaczął krzyczeć do nich i śpiewać religijne piosenki w jednym z nauczonych na tę okazję języków, który – jak miał nadzieję – będzie zrozumiały. "Nazywam się John, kocham was i Jezus też was kocha!" - brzmiały jedne ze słów wykrzykiwanych przez Amerykanina.
Mający niewiele ponad 1,5 metra wzrostu mieszkańcy wyspy, z twarzami wymalowanymi żółtą pastą, zareagowali jednak agresją. Zaczęli wymachiwać rękoma i trzymaną bronią, a na wypowiadane przez Amerykanina słowa reagowali milczeniem lub wybuchami śmiechu. Gdy Chau próbował przekazać im przywiezione dary, m.in. piłkę i świeże ryby, jeden z młodych Sentinelczyków strzelił do niego z łuku. Strzała wbiła się w trzymany przez Amerykanina przed piersią wodoodporny egzemplarz Biblii. Widząc to, wystraszony misjonarz uciekł do kajaka, którym zdołał odpłynąć do wciąż czekającej w bezpiecznej odległości łódki rybaka.
"Możecie myśleć, że jestem szaleńcem, robiąc to wszystko, ale myślę, że warto głosić (słowo) Jezusa tym ludziom" - napisał Amerykanin w swojej ostatniej wiadomości, przesłanej rodzicom 16 listopada. "Dlaczego w tym pięknym miejscu musi być tyle śmierci?" - zastanawiał się. "Mam nadzieję, że nie jest to jeden z moich ostatnich wpisów, jeśli jednak jest, Bogu niech będzie chwała", pisał. "Boże, nie chcę umierać" - dodał.
Chau pierwszą wizytę w "przeszłości" nieomal przypłacił życiem, ale dążenie do spełnienia marzenia było silniejsze. Niedługo po ostatnim wpisie w dzienniku po raz drugi popłynął w kierunku Sentinelu Północnego, tym razem prosząc lokalnego rybaka, aby nie czekał już na jego powrót.
Jaki miał plan i co działo się dalej, nie wiadomo. 27-latek nie zdołał już niczego zapisać. Gdy następnego dnia rybak wrócił, z daleka zobaczył jedynie, jak tubylcy ciągną ciało misjonarza po plaży.
Szczątki Johna Allena Chau prawdopodobnie zostaną na wyspie na zawsze. Indyjskie władze unikają jakichkolwiek interakcji ze społecznością Sentinelu Północnego, a próba odzyskania ciała najprawdopodobniej doprowadziłaby do dalszego przelewu krwi.
Strach, przemoc i śmierć
Chau nie był pierwszym, który dotarł na Sentinel Północny. Do pierwszych znanych wizyt na wyspie doszło w drugiej połowie XIX wieku. Przybyli Brytyjczycy, władający wówczas całym Indiami. Już wtedy zauważono, że ląd ten jest wyjątkowo nieprzyjazny. Gdy na wyspę docierały pojedyncze osoby, ginęły od strzał lub z poderżniętym gardłem, gdy zaś przybywały dobrze uzbrojone grupy – rdzenna ludność rozpływała się w dżungli niczym duchy i nie potrafili odnaleźć jej nawet lokalni tropiciele.
"To plemię, które morduje każdego obcego, jakkolwiek nieszkodliwego, będącego na widoku, niezależnie od tego, czy jest zapomnianym członkiem własnego plemienia, innego plemienia z Andamanów, czy zupełnym obcokrajowcem" – tak w 1899 roku opisywał Sentinelczyków Richard Carnac Temple, ówczesny brytyjski zarządca Andamanów.
Po uzyskaniu przez Indie niepodległości, w latach 1967-1994, podjęty został szereg bezskutecznych prób nawiązania kontaktu z mieszkańcami Sentinelu Północnego. Wobec fiaska tych prób władze w New Delhi postanowiły ograniczyć się do umieszczenia w ustronnym miejscu wyspy kamiennej tablicy oznajmiającej, że jest to indyjskie terytorium, i chronić ją przed wszelkimi przybyszami z zewnątrz. W zamyśle, by chronić samych Sentinelczyków.
Ci niezmiennie bronili się też sami. Ostatni znany przypadek dotarcia na Sentinel Północny - przed przybyciem Johna Allena Chau - odnotowano w 2006 roku. Dwóch lokalnych rybaków, łamiąc prawo, próbowało łowić kraby u wybrzeży wyspy. Gdy tylko zbliżyli się do brzegu, zostali zaatakowani i zamordowani, a ich ciała, zwrócone w stronę morza, powieszono na bambusowych rusztowaniach. Trudno o bardziej dosłowny sygnał, że obcy nie są mile widziani.
Misjonarz czy jeździec apokalipsy
John Allen Chau nie zdołał spełnić swojego marzenia i podzielił los większości tych, którzy przybyli na niegościnną wyspę. Zaraz po wejściu do wehikułu czasu przeszłość obroniła się sama, uśmiercając przybysza.
Ale śmierć misjonarza bynajmniej nie kończy tej historii. Wręcz odwrotnie – może być zaledwie początkiem opowieści o tym, jak ginie ludność Sentinelu Północnego.
Nie wiadomo bowiem, w jaki sposób jego przybycie na wyspę wpłynie na jej mieszkańców, jakie, być może trwałe, ślady tam zostawi. A nie ma wątpliwości, że przybycie obcego niosło poważne zagrożenia - w tym ryzyko całkowitego zniszczenia istniejącej tam "przeszłości".
Po pierwsze, jego wizyta jest dla lokalnej ludności śmiertelnym zagrożeniem pod względem biologicznym. Tak odizolowane społeczności całkowicie pozbawione są odporności na pochodzące spoza wyspy bakterie i wirusy. Już podczas odkrywania obu kontynentów amerykańskich europejscy przybysze, przeważnie niezamierzenie, dziesiątkowali lokalne ludy przywiezionymi przez siebie chorobami, na które sami posiadali większą odporność.
Wywołane przez konkwistadorów epidemie, między innymi ospy, w olbrzymim stopniu przyczyniły się w XVI wieku do upadku wielkich imperiów Azteków czy Inków. Choroby zabiły wówczas wielokrotnie więcej ludzi niż muszkiety i armaty - według niektórych szacunków, nawet 80-90 procent ich populacji. Podobne historie wciąż zdarzają się w Amazonii, gdzie na przykład w połowie lat 90. XX wieku po pierwszym kontakcie z ludźmi z zewnątrz zmarło od chorób 90 procent peruwiańskiego plemienia Murunahua.
Organizacja All Nations, w imieniu której Chau przybył na Sentinel Północny, broniła się po jego śmierci, twierdząc, że misjonarz był świadom zagrożenia epidemiologicznego, jakie stanowić może jego wizyta. Miał podjąć pod tym kątem specjalne przygotowania, przechodząc kursy medyczne oraz przyjmując 13 różnych szczepień. Nie trzeba być jednak lekarzem, aby wiedzieć, że w żaden sposób nie zwiększyło to odporności odizolowanych od reszty świata ludzi. Zagrożeniem dla nich nie są jedynie poważne choroby, lecz zwykłe przeziębienia czy drobne pasożyty, o posiadaniu których 27-latek mógł nawet nie wiedzieć.
- To, że on nie choruje, nie oznacza, że nie jest nosicielem – mówi dr Marta Penczek, psycholog kulturowy ze Uniwersytetu SWPS. - Wszyscy mamy w sobie mnóstwo bakterii i wirusów, niektóre w formie mniej aktywnej, a niektóre po prostu nam już nie szkodzą, bo nasze organizmy przyzwyczaiły się do nich. Natomiast dla ludzi, którzy się z takimi patogenami nigdy nie zetknęli, jakikolwiek kontakt może oznaczać śmierć – podkreśla.
Z tych powodów ciało Amerykanina jest dla ludności wyspy potencjalną bombą biologiczną, mogącą zdziesiątkować tę populację.
Potężna dysharmonia
Inne poważne zagrożenie dotyczy kultury i tożsamości ludności Sentinelu Północnego – tego wszystkiego, co czyni ją taką, jaką jest. - Historia uczy, że to najprostszy sposób na zabicie lokalnej kultury – tak podjętą właśnie próbę nawrócenia Sentinelczyków komentuje dr Penczek. Podkreśla, że wiele kultur na takich kontaktach bardzo źle wyszło, zwłaszcza rdzenne ludy Ameryki Północnej i Południowej.
Na to zagrożenie dla kultury zwraca również uwagę dr Jan Witold Suliga, etnolog i antropolog kultury z Uniwersytetu Łódzkiego: - Jeżeli ktoś obcy wchodzi w społeczności zamknięte, izolujące się, nie ma znaczenia, czy to misjonarz, czy antropolog, czy ktokolwiek inny, to wprowadza potężną dysharmonię w tę społeczność. Jego zdaniem misjonarz "pojawieniem swoim musiał naruszyć tabu, jakiś zakaz, co spowodowało jego śmierć".
Dr Penczek zauważa, że być może agresja lokalnej ludności nie wzięła się znikąd. Podkreśla, że ludzie z natury reagują na nowe doświadczenia ciekawością, a nie wrogością. Wrogość pojawia się dopiero, gdy spotka ich coś nieprzyjemnego. - Być może ich zachowanie jest więc rezultatem wcześniejszych doświadczeń ze spotkań z ludźmi z zewnątrz – przypuszcza.
Zagrożenia dla lokalnej społeczności potęgują się z czasem, ale John Allen Chau mógł wywrzeć nieodwracalny wpływ na kulturę czy wierzenia lokalnej ludności już samym swoim przybyciem i gwałtowną śmiercią. Nie wiadomo, w jaki sposób zostało to zinterpretowane przez tubylców. Pod wieloma względami przybycie białego człowieka posiadającego dziwne przedmioty było dla nich niczym dla nas byłaby wizyta kosmitów.
Nie wiadomo przy tym, jakie przedmioty mogli znaleźć przy ciele Amerykanina. Jaka byłaby ich reakcja, gdyby znaleźli na przykład jego telefon komórkowy? Historia zna już zdumiewające przykłady wpływu nowoczesnych urządzeń na mniej rozwinięte technologicznie społeczności.
Dr Suliga przypomina najsłynniejszy przykład tego typu, który w czasie drugiej wojny światowej zaobserwowano wśród ludów Oceanii. Po tym, jak po raz pierwszy odwiedziły je samoloty i statki z pomocą humanitarną, lokalne plemiona zaczęły budować z trzcin i drewna imitacje pasów startowych, samolotów i portów. Okazało się, że uwierzyły one, że samoloty i statki kierowane są na ziemię przez bogów, a biali ludzie budują pasy startowe i porty, żeby móc otrzymywać żywność i inne dobra. Postanowiły więc naśladować białych i również nawiązać "więź" z bogami. Kultura została zmieniona.
Misjonarze też w Polsce
Kontrowersje wywołał również sam pomysł nawracania społeczności Sentinelu Północnego. Amerykański misjonarz nie tylko złamał indyjskie prawo i spowodował poważne zagrożenia dla lokalnej ludności, ale również zignorował jej zamierzoną izolację. Wiedział, że ludzie ci nie są gościnni i reagują agresją na wszelkich przybyszów, a mimo to zawziął się, by do nich dotrzeć.
- Pozytywnym aspektem chrześcijańskiej działalności misyjnej jest działalność społeczna, edukacyjna, przejawiająca się między innymi budową szkół czy szpitali – wyjaśnia dr Suliga, który osobiście obserwował taką aktywność w innych częściach Indii.
- Ale działalność misjonarzy może też spowodować dwa negatywne skutki. Po pierwsze bardzo często przyjęcie nowej religii przez daną społeczność lub jej część separuje ją od innych i może prowadzić do konfliktów. Po drugie zaś, to rozbija, zmienia kulturową i religijną tożsamość – wyjaśnia.
Tłumaczy to na przykładzie słów, jakie wypowiedział kiedyś jeden z wodzów północnoamerykańskiego plemienia Huronów: "Dopóki nie przyjęliśmy czarnych sukni (misjonarzy) i nie przyjęliśmy ich Boga, byliśmy Huronami. A teraz jesteśmy nikim".
- Powiedział tak, ponieważ większość plemiennych systemów wierzeniowych jest bardzo mocno osadzona na relacji żywych i przodków. A nowa religia często wymaga, by przyjmujący ją ludzie odcięli się od swoich przodków, ponieważ ci byli poganami – mówi dr Suliga.
Eksperci zwracają przy tym uwagę, że identycznych problemów doświadczali przed wiekami nasi przodkowie, do których również przybywali chrześcijańscy misjonarze. - Być może polskie społeczeństwo nie pamięta, ale tak samo przybycie chrześcijaństwa zmieniło naszą kulturę – podkreśla dr Penczek.
Olbrzymi sprzeciw budziło na polskich ziemiach na przykład wprowadzanie przez misjonarzy pochówku do ziemi w miejsce słowiańskiego, ciałopalnego. - Problem polegał na tym, że w wierzeniach Słowian północnych czy wschodnich do ziemi chowało się ludzi, którzy mieli kontakt z demonami. Spalenie ciała to było wypuszczenie duszy, która szła za słońcem do zaświatów – wyjaśnia dr Suliga.
Sprzeciw naszych przodków był tak silny, że doprowadził po śmierci Mieszka II do tak zwanej pogańskiej rewolty i próby powrotu do tradycyjnych słowiańskich wierzeń.
Obcy
Pozwolenie mieszkańcom Sentinelu Północnego na utrzymywanie swojej izolacji i zakaz zbliżania się do wyspy wydaje się w tej sytuacji najlepszym rozwiązaniem. I nie chodzi jedynie o zapobieganie rozlewowi krwi.
- Dzięki temu ludność wyspy ma swoją własną wewnętrzną wolność i żyje zgodnie ze swoją kulturą. Zachowuje najważniejsze dla każdego człowieka poczucie swojej tożsamości – mówi dr Suliga. - Po drugie, w ten sposób świat zyskuje swoją różnorodność, a różnorodność jest największym bogactwem świata - dodaje.
Jak długo to będzie trwało, nie wie nikt. Wiadomo za to, że John Allen Chau był o krok od tego, by to wszystko zniszczyć. Póki co jest szansa, że "przeszłość" jeszcze raz obroniła się sama.