Pod koniec biegu żołądek odmawia posłuszeństwa. Nie masz ochoty na nic, na żadną ryżową papkę z ulubionymi owocami, a przecież musisz coś zjeść, żeby wykrzesać resztkę sił. Po kilkudziesięciu godzinach morderczego wysiłku dopada cię bezsenność. Odcina prąd. Dla ultramaratończyków i triathlonistów to nic nowego. - Jeśli chce się zrobić dobry wynik, to trzeba cierpieć – przyznają.
Najpierw była woda. Robert Karaś, mocarz z Elbląga, musiał pokonać dokładnie 228 długości 50-metrowego basenu. Liczymy. 228 razy 50 daje ponad 11 kilometrów. Później był rower i 67 nieco ponad ośmiokilometrowych pętli. Łącznie niespełna 540 kilometrów. Na koniec, na dobicie, 96 kółek po kilometr trzysta dwadzieścia metrów na własnych nogach, biegiem. Czyli prawie 127 kilometrów.
Gdyby to wszystko zsumować i przenieść na mapę, to 28-latek pokonał odległość niemal równą długości Polski. A to wszystko w rekordowym czasie 30 godzin, 48 minut i 58 sekund.
Tak się zostaje mistrzem świata w potrójnym Ironmanie. Standardowy dystans Ironmana, najbardziej prestiżowych zawodów triathlonowych na świecie, to 3,8 km w wodzie, 180 km na rowerze i 42,2 km biegu. To już jest piekło. Nazwa naprawdę nieprzypadkowa, dokonać tego mogą tylko najmocniejsi z mocnych, ludzie z żelaza. Robert zmagał się w niemieckim Lensahn z potrójnym piekłem.
Jeszcze przed startem napisał: "Nadszedł czas, by cierpieć, nadszedł czas, by walczyć, nadszedł czas, by wygrywać". To słowa Kiliana Jorneta Burgady, legendarnego katalońskiego biegacza długodystansowca.
Dwa tygodnie temu w Lensahn Robert cierpiał potwornie. To była walka z sobą, ale i ze skwarem. Słońce prażyło, temperatura dochodziła do 40 stopni Celsjusza. Organizatorzy dwa dni przed startem wymienili wodę w basenie, żeby ją schłodzić, ale promienie słoneczne zrobiły swoje. W dniu zawodów temperatura wody znów dobiła do 30 stopni.
Po wszystkim nie spał trzy dni. Jego czteroosobowy sztab, z żoną Natalią na czele, okładał go lodowatymi ręcznikami. Daremna robota, te po kilkudziesięciu sekundach wrzały.
W takim upale, przy takim wysiłku nie chce się jeść, choć powinno się, żeby dostarczyć niezbędnych kalorii, czyli energii. Od kolejnych żelów energetycznych brało go na wymioty. Karaś zmuszał się do jedzenia papek ryżowych z owocami, specjalnie zmiksowanych, żeby ułatwić organizmowi przyswajanie. Były też zmieszane mięso i warzywa. Wszystkiego prawie 10 litrów. Do tego woda i napoje izotoniczne, litr na każde 40 minut.
– Miałem trzy kryzysy. Zawsze wtedy, kiedy wyobraziłem sobie, ile kilometrów zostało mi do końca. Wtedy musiałem oszukiwać umysł, dawać sobie małe zadania i dzielić etap na kilka części – wspomina ostatnie zawody.
Oszukiwał umysł, obiecując sobie, a następnie przyznając drobne nagrody. To były dwu-, trzyminutowe masaże. Mógł sobie na nie pozwolić, bo od początku tylko powiększał przewagę nad resztą. – Podczas biegania co dwadzieścia pętli zatrzymywałem się na masaż. Wiedziałem, że to jest złe dla mojego organizmu, że takich rzeczy nie powinno się robić, bo nie da się z miejsca ruszyć po masażu, gdy odczuwa się takie zmęczenie i taki ból. Przez pierwsze dziesięć sekund uczyłem się chodzić. Ale też zdawałem sobie sprawę, że dzięki temu moja głowa odpocznie. I odpoczęła. Przetrwałem wyścig. Przetrwałem, bo oszukałem głowę – Karaś cieszy się, że jego plan wypalił.
Cierpiał, wygrał, został mistrzem świata, a do tego pobił rekord w tej kosmicznej konkurencji.
- Nawet gdy wracałem z Niemiec, zdałem sobie sprawę, że przejechałem samochodem zaledwie sto kilometrów więcej niż podczas wyścigu – trochę czasu minęło, zanim do mistrza dotarło, czego właśnie dokonał.
Robert Karaś mistrzem świata »
401 kilometry w dwa dni
Patrycja Bereznowska, rocznik 1975. Biega na poważnie, z rozpiską treningów i dietą, od dziesięciu lat. To absolutna czołówka ultramaratonu w Polsce i na świecie. Ultra, bo biega się więcej niż wynosi dystans maratonu, czyli ponad 42 kilometry i 195 metrów. Bereznowska ma za sobą dziesięć biegów 24-godzinnych i jeden 48-godzinny. To podwójna mistrzyni świata, indywidualnie i drużynowo. Wygrywała też w mistrzostwach Europy. Jest rekordzistką świata na obu tych dystansach. W takich zawodach liczy się liczba przebiegniętych metrów. Pani Patrycja rok temu w Belfaście przebiegła 259 kilometrów i 991 metrów. W styczniu wygrała Festiwal Utramaratonu w Atenach. Pokonała kobiety i wszystkich startujących tam panów. Policzono jej równe 401 kilometrów.
- Oczywiście, że podczas takich biegów zdarzają się kryzysy. Za każdym razem co innego. A to spanie, a to żołądek odmawia posłuszeństwa i są mdłości. No i trzeba ganiać do toalety – wylicza standardowe problemy na trasie ultramaratonka spod Warszawy.
Najbardziej uciążliwa dla niej jest walka ze snem. – Oczy się zamykają, ciało jest wymęczone, toczy się wewnętrzną walkę. W Atenach najgorzej było w drugiej dobie 48-godzinnego biegu. Udało się to zwalczyć, nie zasnęłam – triumfuje.
Pomogła silna wola. - U mnie ogromną rolę odgrywa psychika i przygotowanie mentalne. Trzeba wiedzieć, że będzie ciężko, że będzie bolało, pojawią się kryzysy. Że cały czas odczuwać się będzie dyskomfort, że coś będzie uwierać. Jeśli chce się zrobić dobry wynik, to trzeba cierpieć – kwituje rekordzistka.
Już wiadomo. Jest mocna, ma duszę wojowniczki, nie sposób ją złamać. Tylko jednego biegu nie dokończyła. – To był półmaraton, podczas którego na siódmym kilometrze skręciłam kostkę. Nie było szans, żebym pobiegła dalej – wspomina ten feralny start.
Biegnie z naparem
Swój oryginalny sposób na senność podczas biegu ma Aleksandra Niwińska, rocznik '86. Kofeinę odrzuca, bo odwadnia i wypłukuje elektrolity. – Ale yerba mate doskonale się sprawdza, nawet w trakcie – uśmiecha się, gdy mówi o swojej słabości do naparu rodem z Ameryki Południowej.
To mistrzyni Polski na 100 kilometrów, wielokrotna mistrzyni kraju w biegach 24-godzinnych, także dwukrotna wicemistrzyni świata z Belfastu. Waleczna jak lwica. – W Irlandii, w biegu 24-godzinnym, niemal bez przerwy biegłam. Przerw w sumie było może z piętnaście minut. Toaleta, przebranie się, ze dwa razy czułam, że muszę dokrwić mięśnie. Najszybsze kilometry robiłam sześć godzin przed końcem, biegłam w tempie cztery minuty i pięćdziesiąt sekund na kilometr – wspomina.
W całodobowym biegu pokonała imponujący dystans - 251 kilometrów i 78 metrów.
Gdy pytam o klucz do sukcesu, bez wahania odpowiada: - Właściwe rozłożenie sił, psychika i odpowiednia dieta na trasie. - Z żywieniem jest tak, że im szybsze tempo, to produkty powinny być bardziej zmielone, bardziej w formie płynnej, żeby były łatwiej przyswajalne. Mieszam przykładowo kaszę jaglaną z bananem i masłem orzechowym. Zimnego się nie pije. Wieczorem, żeby się pobudzić, najlepiej jest wypić zupę. Gdy temperatury są wyższe, to lepiej wypić coś o temperaturze zbliżonej do tej, jaka panuje na zewnątrz, nigdy nic chłodniejszego – przestrzega.
Zaczął w czwartek, skończył w niedzielę
Bartłomiej Karabin rok temu wygrał najdłuższy ultramaraton w Polsce. Beskidy Ultra Trail 305 Challenge. Pokonanie 305 kilometrów zajęło mu ponad 70 godzin. Zaczął w czwartek, skończył w niedzielę. Na starcie stanęło 28 śmiałków. Oprócz Bartka ukończyło go ledwie dwóch. Reszta opadła z sił i rezygnowała albo nie zmieściła się w limicie czasowym 76 godzin.
Jak to się robi? – Z głową. Na początku powoli, trzeba robić swoje, nie odpuszczać. Biega się po płaskim i w dół, a wszystkie podejścia robi, idąc. Biegania w tym wszystkim jest jakieś sześćdziesiąt procent – opowiada zwycięzca BUT z 2017 roku.
Ważne, żeby idealnie rozłożyć siły. – Trzeba nakreślić sobie założenia i ich się trzymać. No i nie dać się podpuścić chłopakom na początku, bo oni owszem, biegną mocno, bo każdy ma ukończone biegi na sto kilometrów albo więcej i czuje się silny. A tu trzeba zacząć spokojnie, a na poważnie biec na ostatnich stu kilometrach. Wtedy zaczyna się prawdziwy wyścig – tłumaczy Karabin, chłopak z Dobrej, wsi między Kasiną Wielką, tej od Justyny Kowalczyk, a Limanową.
W takim biegu dopiero jest walka z samym sobą. W pewnym momencie dookoła zaczyna doskwierać brak żywej duszy. Bartek znalazł i na to sposób. - Rozmawiam sam z sobą, przeklinam na głos, lubię wydzierać się w lesie, żeby dać upust emocjom - wylicza.
Jak trzeba, to też śpiewa. Z reguły coś prostego, biesiadnego. – Na przykład "Idzie dysc, idzie dysc". Pochodzę z Lachów Limanowskich, znamy tutaj takie piosenki. Każdy je tutaj zna, standardy – wyjaśnia.
W tak długim i wyczerpującym biegu po okolicach Szczyrku kryzys musi nadejść. Bartka próbował złamać sen. – Pamiętam, jak przysiadałem. Wydawało mi się, że podchodzę pod Skrzyczne, a okazało się, że klęczę pod drzewem i dłubię patykiem w ziemi. Odcinało mnie już – wspomina.
Gdy odcina prąd, to nie ma wyjścia. Trzeba uciąć sobie parominutową drzemkę. Karabin takich drzemek podczas zwycięskiego biegu zrobił dwie.
Obolali pobili rekord
Królami tegorocznego Biegu Rzeźnika zostali Piotr Uznański i Maciej Dombrowski. Najszybciej w czerwcu pokonali 80-kilometrową trasę prowadzącą wymagającymi trasami Bieszczad. W tych zawodach startuje się w dwuosobowych drużynach. To dodatkowe utrudnienie, bo walczy się nie tylko z własnymi słabościami. Do mety nie dobiegło 228 osób.
Ani na chwilę nie zwątpili w końcowy sukces. - Nie było momentu, żeby któryś z nas pomyślał o zejściu z trasy. Od początku byliśmy liderami i wiedzieliśmy, że powiększamy przewagę – przekonuje Piotrek.
To walczaki. Biegli niemal dziewięć godzin, ich baterie były na wyczerpaniu, ale gdy usłyszeli, że do pobicia jest rekord trasy, to zacisnęli zęby. – Gdzieś kilometr przed metą dostaliśmy sygnał, że mamy pięć minut do pobicia rekordu. Byliśmy obolali i chcieliśmy bezpiecznie to skończyć, ale się spięliśmy i udało się. Już nie pamiętam, ale chyba o parę sekund – wspomina.
Za małe pieniądze na doping
Wszyscy w nogach mają dziesiątki tysięcy kilometrów. Tu nie ma przypadku. Tylko ciężki trening, żadna strzykawka, żaden zabroniony specyfik. Brzydzą się dopingiem.
- Wykluczone. To nie byłoby możliwe. Jesteśmy objęci systemem Światowej Agencji Antydopingowej WADA. Na każdych zawodach rangi mistrzowskiej jesteśmy badani. Kontroli poddawane są osoby z podium, a resztę bada się wyrywkowo. Każdego dnia muszę wyznaczyć godzinę i przekazać adres, pod którym będę. Muszę być przygotowana na niezapowiedzianą wizytę - streszcza walkę z dopingiem w ultramaratonie mistrzyni Bereznowska.
Ma za sobą kilkanaście takich kontroli. Ktoś dzwoni i mówi, że stoi pod drzwiami. Wtedy ona wpuszcza taką osobę do środka, oddaje próbkę. - Jeśli ktoś mówi, że ultramaratończycy są na dopingu, to nie zna procedur i nie wie, jak to wygląda od środka – ucina temat.
- Doping? Nie spotkałem w naszym środowisku – odpowiada specjalista od górskich biegów ultra Piotr Uznański. – Doping obecny jest w dyscyplinach, gdzie są korzyści finansowe. U nas takie korzyści są na tyle znikome, że nie ma nikogo, kto chciałby posuwać się do takich środków. Z tego, co wiem, to nawet w skali światowej nie było ultramaratończyka, który by został przyłapany na dopingu – zauważa zwycięzca Biegu Rzeźnika.
Nagrody w zawodach ultra to najczęściej kilkaset złotych. Tysiąc czy dwa to rzadkość.
Mistrz triathlonu też gardzi dopingiem. - Jedyne, co biorę, to suplementy: witaminy, magnez – zapewnia Robert Karaś.
- Przed mistrzostwami świata albo zawodami z cyklu Pucharu Świata przechodzimy badania hemoglobiny i hematokrytu. Górny poziom wskaźnika hemoglobiny to chyba 18, ja miałem niecałe 16. Jeżeli hematokryt przekracza poziom 50, to od razu wiadomo, że jesteś na dopingu. Ja podczas jednych z ostatnich zawodów miałem 46,5. Niczego nie biorę, jestem czysty. Genetycznie mam tych krwinek więcej. Byłem badany podczas ostatniego wyścigu, także wcześniej, kiedy wygrywałem w Kolonii - wyjaśnia Karaś.
Ludzkie konie mechaniczne
On za ostatnie mistrzostwo świata zgarnął niewiele jak na morderczy, ponad 30-godzinny wysiłek. Wyszło tego około sześć tysięcy złotych. Bo w triathlonie, nawet tym na najwyższym poziomie, kokosów nie ma.
Mistrz utrzymuje się z rozpisywania planów treningowych dla innych triathlonistów. Od ponad roku ma dwóch sponsorów. Z żoną prowadzą w Elblągu szkołę pływania, ale nad wszystkim czuwa Natalia. On koncentruje się na treningu.
Na sukces pracuje sześć dni w tygodniu. Rano basen, pływa co najmniej cztery kilometry. Później trzy godziny na rowerze, a na koniec bieganie. Minimum 15 kilometrów. Do tego dwa razy w tygodniu dochodzą treningi na siłowni. Wychodzi tego z 30 godzin na tydzień. Wolne ma tylko w niedzielę.
- Wtedy nie robię nic. Zero pływania, zero roweru, zero biegania. Pójdę sobie na piwo, w coś pogram, obejrzę jakiś film. Zupełnie nie myślę o sporcie – opisuje.
Triathlonista musi być ponadprzeciętnie mocny, żeby wytrzymać wyczerpujące pływanie, spotęgowane morderczymi dystansami do pokonania na rowerze i biegiem. Poprosiłem Karasia o wyniki badań wydolnościowych, ale stwierdził, że takich nie ma, bo po prostu ich nie wykonuje.
- Wiele osób mnie o to prosiło, chciało zaspokoić swoją ciekawość i sprawdzić, co tam we mnie siedzi. Ja się na to nie zgodziłem, bo nie chcę się dowiedzieć, że mój wskaźnik VO2max jest niższy i nigdy nie będę mógł zostać mistrzem świata w Ironmanie – tłumaczy Robert.
VO2max to wskaźnik wydolności określający maksymalny pobór tlenu, zwany również pułapem tlenowym. Jest to najważniejszy wskaźnik wydolności fizycznej. To jak konie mechaniczne w samochodzie. Im większa ich liczba, tym maszyna może szybciej się poruszać. U człowieka im VO2max jest wyższe, tym większa jest zdolność do wykonywania długotrwałej, intensywnej pracy bez symptomów zmęczenia. To jeszcze oczywiście nie daje stuprocentowej pewności zwycięstwa, ale wyższe VO2max gwarantuje większe możliwości w porównaniu z osobą legitymującą się niższą wartością.
- Można go poprawić, ale w niewielkim stopniu. To cecha wrodzona i podlega wytrenowaniu w granicach dwudziestu procent i to w pierwszym roku treningu o wysokiej intensywności. O takim stopniu mówi fachowa literatura – zauważa Ryszard Szul, fizjolog, w przeszłości trener przygotowania fizycznego piłkarzy Wisły Kraków i Legii Warszawa, a także wiceprezes Polskiego Związku Triathlonu do spraw szkoleniowych.
Swoje wyniki badań bez oporów przedstawia Łukasz Kalaszczyński, inny z absolutnej czołówki polskich triathlonistów. On również, rzecz jasna, ma swój dzień podporządkowany treningom.
- Pobudka między szóstą a siódmą i pływanie. Tak pięć, sześć razy w tygodniu. W ciągu dnia to zazwyczaj dwie, czasami trzy jednostki treningowe. Wszystko zależy od okresu treningowego. Tygodniowo trenuję od dwudziestu do trzydziestu godzin – wylicza mistrz Polski na dystansie średnim, to tzw. połówka Ironmana.
Badania Łukasza przeprowadzone w październiku 2017 roku zdiagnozowały jego VO2max na poziomie 61,4 ml/kg/min. (ilość tlenu na kilogram masy ciała w ciągu minuty).
- To dobry wynik. Średnia studentów AWF to 45 ml/kg/min., ale najlepsi w Polsce chodziarz Robert Korzeniowski czy nieżyjący już kolarz górski Marek Galiński mogli pochwalić się wskaźnikiem powyżej 80 – przyznaje trener Szul.
A jak to się ma do zwykłego człowieka? - VO2max zależy między innymi od wieku. Z wiekiem spada. Najwyższe wartości osiągamy między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia. Przeciętnie jest to od 40 do 45 ml/kg u mężczyzn. U kobiet o około 7-10 ml/kg mniej. Potem z każdą dekadą życia jest spadek o około siedem procent. Oczywiście można zmniejszyć spadek poprzez aktywność fizyczną, ale w głównej mierze to są geny - wyjaśnia Szul.
Taka Marit Bjoeregen, bogini narciarstwa biegowego, ma VO2max na poziomie 72 ml/kg/min. Ale już Bjoern Daehlie, inna legenda nart z Norwegii, mógł zawstydzać rywali wartością rzędu 96 ml/kg/min. Niewykluczone, że to stąd te jego osiem złotych medali olimpijskich i dziewięć tytułów mistrza świata.
Świeże wyniki badań wydolnościowych pokazał mi również ultramaratończyk Piotr Uznański. U mistrza niedawnego Biegu Rzeźnika VO2max wyniosło 60,11 ml/kg/min.
Wyczynowi amatorzy
W Polsce imprez ultra przybywa z każdym rokiem. Od wiosny do jesieni niemal co weekend gdzieś można pobiec i wygrać. Podobnie jest z triathlonem. Gdy raczkował u nas w latach 90., organizowano maksymalnie dwanaście zawodów w sezonie. Dziś nie można mieć gwarancji, że znajdziemy się na liście startowej. Takie jest zainteresowanie.
Najlepsi trenują dziesiątki godzin w tygodniu, ale pot wylewają głównie przed pracą albo po, bo w Polsce wciąż trudno wyżyć z ultramaratonu i triathlonu.
- Zawodowców jest u nas garstka. Owszem, jesteśmy zrzeszeni w Polskim Związku Lekkiej Atletyki, ale tak naprawdę to przypomina sport amatorski. Nagród za zwycięstwa w zawodach nie ma, a jak już są, to niskie. Ja mam sponsora technicznego, od odzieży i obuwia, a większość środków, jakie poświęcam na bieganie, jest z mojego budżetu - opowiada o ultramaratońskiej rzeczywistości Aleksandra Niwińska.
Zawodowo zajmuje się fizjoterapią. Dochód czerpie jeszcze z jednego źródła. Razem ze swoim trenerem i mężem Maciejem Żukiewiczem oraz kolegą Patrykiem Aidem założyli firmę. Organizują obozy biegowe.
Ola w pierwszym maratonie pobiegła, gdy miała 21 lat. To było we Wrocławiu, była studentką i tak się złożyło, że obserwowała końcówkę biegu. - Biegły akurat starsze panie. Pomyślałam: dlaczego miałoby mi się nie udać? - powiedziała sobie. Wystartowała za rok. Zajęła 37. miejsce.
Patrycja Bereznowska ma dwie pasje. To konie i bieganie. Jest trenerem i instruktorem jeździectwa. To jej praca.
- Z nagród za zwycięstwa w zawodach nigdy nie próbowałem się utrzymać. Trzeba by było śledzić, które i jak są sponsorowane, jakie nagrody są do zdobycia. Zwykle to czterysta, pięćset, do tysiąca złotych, ale taki start jest raz na kilka tygodni, może miesięcy - wyjaśnia.
Piotr Uznański, ten od Biegu Rzeźnika, pracuje w jednym z krakowskich banków. Przed wyjściem do pracy idzie pobiegać, robi minimum sześć kilometrów. Po powrocie do domu kolejny trening - od półtorej do dwóch godzin. Nie robi tego z myślą o zarobku. On wywodzi się ze sztuk walki, uwielbia rywalizację.
- Lubię sprawdzać samego siebie i przekraczać różne bariery, popychać się do granic wytrzymałości. To mój główny motywator. Dużo od siebie wymagam i sumiennie podchodzę do moich założeń i treningu. Tygodniowo poświęcam na niego piętnaście godzin. Staram się wybiegać sto kilometrów - opisuje.
Zawodowców w polskim ultramaratonie może policzyć na palcach jednej ręki. - To bardzo niszowy sport - zauważa.
Sam siebie nazywa "amatorem wyczynowcem", bo podchodzi do tego amatorsko, ale trenuje na sto procent możliwości.
W triathlonie jest podobnie. - Zawodowcami jesteśmy chyba tylko ja i Robert Karaś. Nie przypominam sobie, żeby ktoś jeszcze - zastanawia się Łukasz Kalaszczyński.
Mieszka w Łomiankach, jest nauczycielem WF, ale w lutym wziął urlop wychowawczy. Nie ukrywa: poświęca wolny czas synowi i treningowi. Pod koniec roku zdecyduje, czy zostanie przy zawodowstwie. Wszystko zależy od sponsorów. Przygotowania kosztują, a przecież ma na utrzymaniu rodzinę. Jeśli się nie uda pozyskać partnerów, pewnie wróci do szkoły.
Po ostatnim sukcesie mistrz Karaś na zainteresowanie sponsorów nie narzeka. Dotąd współpracował z dwiema elbląskimi firmami, do których sam chodził i prosił. Mówił: Będę mistrzem, mam na to papiery. Przekonał.
Po zawodach w Lensahn inni walą do niego drzwiami i oknami. - Dziesięć dużych firm zadeklarowało wsparcie finansowe - przyznaje. Daje sobie trzy tygodnie na wybór. To on dziś rozdaje karty.
A jeszcze trzy lata temu musiał łączyć triathlon z pracą w straży pożarnej w Nowym Dworze Gdańskim w systemie 24 godziny w pracy, 48 godzin wolnego.