Przyjechała godzinę wcześniej, usiadła na rynku i wypatrywała Doroty. Nigdy się nie widziały, nawet na zdjęciach. Ale powinna być do niej podobna. W końcu siostra, rodzona. Dowiedziały się o swoim istnieniu sześć dni temu. Za godzinę pierwszy raz się spotkają.
Przyjechała godzinę wcześniej, usiadła na rynku i wypatrywała Doroty. Nigdy się nie widziały, nawet na zdjęciach. Ale powinna być do niej podobna. W końcu siostra, rodzona. Dowiedziały się o swoim istnieniu sześć dni temu. Za godzinę pierwszy raz się spotkają.
Grażyna jako malutkie dziecko została odebrana rodzicom. Paszkowscy adoptowali ją, kiedy miała 3 lata. Nic jej nie powiedzieli, sama była za mała, by cokolwiek pamiętać. O tym, że jest adoptowana dowiedziała się na podwórku, od innych dzieci, potem z papierów, które przypadkiem znalazła w domu. Więcej szczegółów opowiedziała jej sąsiadka. Tak się zaczęło jej poszukiwanie rodziny biologicznej. Ma 59 lat.
Szanowni Państwo!
Moi obecni rodzice już nie żyją. Wspominali, iż w waszym domu małego dziecka przebywałam ze swoim bratem. Przykro mi, że nie mogę go odnaleźć. Jakie jest miłe i piękne, gdy się ma bliską rodzinę. Mój mąż ma brata i mogą zawsze na sobie polegać. Ja mam męża i dzieci, których bardzo kocham, ale w środku mojego serca ciągle myślę o moim bracie. Jak ułożyło mu się w życiu, jak wygląda, czy jesteśmy podobni do siebie?
Chciałabym za waszym pośrednictwem dowiedzieć się, jak go mogę odnaleźć. Przecież mamy prawo decydować o swoim życiu. To nie my się rozstaliśmy, ale tak zrządził los. Ja rozumiem, że jego rodzice być może trzymali to w tajemnicy, ale przecież w tej chwili jest dorosłym człowiekiem. To do niego należy decyzja, czy chce kontaktu ze mną. A może on do tej pory nie wie, że gdzieś tam żyje jego siostra.
Ja nie chcę burzyć czyjegoś szczęścia. Jestem wdzięczna, że ktoś dał mu miłość. Z góry dziękuję, że moja sprawa w końcu zostanie zamknięta i spełni się moje marzenie życiowe.
Grażyna Rzepa z Tychów napisała ten list do domu dziecka na ul. Magi w Bielsku-Białej w 2004 roku. Odpowiedź: adresat nieznany.
Poczekała kilka lat i pojechała tam. - Wszystkie dokumenty spłonęły - usłyszała.
Wcześniej była w parafii, w której się urodziła, po świadectwo chrztu, potrzebowała do ślubu. Wtedy tego nie wiedziała, ale jej rodzice biologiczni jeszcze tam mieszkali. - Pojedźmy, poszukajmy ich - namawiała męża.
- A wiadomo, kto to? - uciął. - Może piją? Jeszcze będą nas nachodzić, czegoś chcieć.
Nie mogli chcieć, prawnie są obcymi ludźmi. Ale wtedy tego nie drążyła.
Siedem lat temu mąż zmarł na udar mózgu.
W styczniu 2016 roku Grażyna sama miała udar. Miesiąc leżała w szpitalu, dotąd kuleje. I pokłóciła się z jedyną córką. Chciałaby mieć komu się wyżalić. Wtedy zapada decyzja - raz jeszcze spróbuje odnaleźć rodzinę.
21 lutego 2017 roku jeszcze raz jedzie do Bielska. Towarzyszę jej.
Znajda
Tak na nią wołali na podwórku.
- Mamo, co to znaczy, że jestem z domu dziecka?
Miała 12 lat. Matka nie chciała o tym mówić.
To były czasy - ponad pół wieku temu - kiedy kobietom przed adopcją pielęgniarki radziły wypychać brzuch poduszką i położyć się na kilka dni w szpitalu. Nikt nie uczył, kiedy i jak rozmawiać z dzieckiem, że urodził je kto inny ani po co dziecku ta wiedza. Lepiej nie mieszać mu w głowie.
Grażyna miała trzy lata, gdy nowi rodzice, Paszkowscy, przywieźli ją do mieszkania w Tychach. Nie mogli ukryć przed sąsiadami, że jej nie urodzili.
Postanowienie sądu w Zabrzu o adopcji z 1962 roku znalazła już po tych wyzwiskach od znajdy przypadkiem, porządkując szuflady w domu. Uzasadnienie decyzji: Paszkowscy nie mają dzieci, cieszą się dobrą opinią, ich miesięczny dochód wynosi 6 tys. zł, a rodzice Grażyny pozbawieni są praw rodzicielskich i ona przez ostatnie półtora roku przebywała w domu dziecka. Tyle.
Ale to i tak dużo - inni zaczynają szukać rodziny biologicznej, nie wiedząc nic poza tym, że byli adoptowani.
Grażyna znała swoje pierwsze nazwisko i pierwsze miasto, to w którym się urodziła. Ale do którego domu dziecka ją zabrali? Pamięta tylko Tychy, to osiedle, to mieszkanie, jakby była tutaj od początku.
Po co trzymali te papiery? Rodzice adopcyjni zmieniają dziecku imię, nawet PESEL, żeby zatrzeć ślady.
Dzisiaj kandydatom mówi się co innego: adopcja to żaden wstyd, a szczerość bardziej się opłaca. Wystarczy ubrać ją w odpowiednie słowa: nikt cię nie porzucił, oddali cię z miłości, żeby było ci lepiej. Jest strach: jeśli ono teraz zacznie szukać tamtych rodziców, to znaczy, że nie byliśmy dość dobrzy dla niego. Ale dziecko i tak się dowie, tyle że w brutalny sposób. I będzie złe, przestanie ufać. Okłamaliście mnie. To znaczy, że łżecie zawsze. Okłamane dzieci nawet uciekały z domu.
Grażyna nigdy nie miała pretensji do Paszkowskich, że jej nie powiedzieli. Wychowali ją na prawego człowieka. Nie chciała im robić przykrości.
Ojciec Paszkowski zmarł, gdy miała 18 lat. Matka Paszkowska pięć lat później. Powiedziała Grażynie przed śmiercią: - Odnajdź brata.
- Bliźniak - powiedziała Grażynie sąsiadka, przyjaciółka Paszkowskich. - Byliście razem w tym domu dziecka w Bielsku-Białej. Byłam tam po ciebie z twoimi rodzicami. Wrócili później po twojego brata. Ale już go nie było.
Dwie teczki
Zabrze, Tychy, Bielsko - wszystkie te miasta leżą w województwie śląskim. Jakby spojrzeć na mapę, to po adopcji Grażyna znalazła się blisko pierwszych rodziców.
Dzika adopcja - tak specjaliści z branży nazywają okres do późnych lat 60. ubiegłego wieku przed powstaniem pierwszych ośrodków adopcyjnych. Kto dzisiaj wywiózłby dziecko do placówki oddalonej prawie o 100 km od domu rodzinnego? Nikt nie rozdzieliłby rodzeństwa.
Ulica Magi w Bielsku, gdzie 13 lat temu Grażyna zaadresowała list, od dawna nazywa się Frycza Modrzewskiego. Pod numerem 25 tablica: kiedyś był tutaj sierociniec ewangelicki.
Obecnie dom seniora. - Po wojnie państwo odebrało nam ten budynek - mówi dyrektorka. I potem to był państwowy dom małych dzieci. - Odzyskaliśmy go dopiero 23 lata temu. Kompletnie zrujnowany. Dokumenty? Tutaj niczego nie było! Nic. Pustka.
Poleca dzwonić do zespołu placówek opiekuńczo-wychowawczych. - To było sto lat temu, nie mam zielonego pojęcia, co się stało z dokumentami! - mówi dyrektorka.
- To kogo pytać? W urzędzie miasta?
- Nikt pani nie pomoże, żaden wydział. Tam pracują same młode osoby, odeślą do mnie.
- Ale na Pocztowej jest pani Basia, która wcześniej pracowała na Modrzewskiego - przypomina sobie dyrektorka. - Ona może coś wiedzieć.
Na Pocztowej jest teraz dom małego dziecka. Pani Basia jest tam referentką. Nie może pamiętać małej Grażyny, bo na Modrzewskiego była dopiero od 1975 roku. Kierownik zaprasza Grażynę do gabinetu, a pani Basia idzie do swojego archiwum.
- Powinna pani zacząć od sądu, który wydał wyrok - radzi kierownik, przeglądając papiery Grażyny. To pierwsza wychowanka domu dziecka, która pyta go o swoją przeszłość. - Albo od urzędu stanu cywilnego, wydziału ewidencji ludności...
Tymczasem wraca pani Basia. W zakurzonych rękach niesie dwie poszarzałe teczki.
Ta pierwsza - Grażyny.
Druga podpisana: Bogdan M.
(M z kropką - Grażyna nie ma prawa do wyrażenia zgody na publikację tego nazwiska).
Kierownik otwiera pierwszą teczkę. Czyta wyrok sądu z grudnia 1960 roku. - ...postanawia pozbawić M. praw rodzicielskich nad Grażyną, urodzoną w marcu 1959 roku i Bogdanem, urodzonym w kwietniu 1960...
Więc nie byli bliźniakami, Bogdan był młodszy.
- ...oraz ograniczyć władzę rodzicielską - czyta dalej kierownik - nad ich synem Krzysztofem, urodzonym w 1957.
Warunki antysanitarne
Wszystkich ich odebrali. Grażynę i Bogdana umieścili razem w domu dziecka na Magi, a o losie najstarszego Krzysztofa miało zdecydować pogotowie opiekuńcze w Katowicach.
Krzysztof - jak pierworodny Grażyny. Nagle nowa postać w jej życiu i od razu wielka tajemnica. W teczce nic nie ma o jego dalszym losie, poza tą informacją z wywiadu środowiskowego, że Krzysztofem zajmowała się babcia.
- Inspektor społeczny stwierdził, że małoletni nie są otoczeni należytą opieką przez swych rodziców, a w szczególności są to dzieci wychudzone. Przebywają w warunkach antysanitarnych… Czytać dalej? – przerywa kierownik.
Grażyna: - Niech pan czyta, przyjechałam tutaj się dowiedzieć.
Rodzice młodzi, bez pracy. Chodzą na hałdę. Na Śląsku tak określa się kradzież węgla. Dzieci zabierają ze sobą albo zostawiają u babci.
- Nic tam nie piszą, że pili - podkreśla Grażyna.
Wtedy wystarczyło być biednym i dzieci przechodziły pod wydział zdrowia, który nadzorował domy dziecka. Dlatego historia wczesnego dzieciństwa Grażyny to karty szczepień, wyniki badań i wypisy ze szpitala.
Co się stało z Bogdanem? Tylko przed nim kierownik może otworzyć jego teczkę. Nie ma żadnej legalnej drogi, by dowiedzieć się, gdzie jest adoptowane rodzeństwo.
Ale Grażyna ma prawo wiedzieć, gdzie mieszkali rodzice biologiczni. Już wie.
Co zrobić z tą informacją?
- To niezbywalne prawo każdego człowieka - prawo do wiedzy o swoim pochodzeniu. Wiele konwencji i aktów prawnych to zapewnia. Ale poszukiwanie korzeni wymaga dużego samozaparcia, bo w urzędach nadal nie ma jednoznacznych przepisów, co jest legalne, a co nie - mówi Łucja Niedbał, dyrektorka ośrodka adopcyjnego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci w Katowicach.
Niezwłocznie po urodzeniu dziecka zostanie sporządzony jego akt urodzenia, a dziecko od momentu urodzenia będzie miało prawo do otrzymania imienia, uzyskania obywatelstwa, oraz, jeśli to możliwe, prawo do poznania swoich rodziców i pozostawania pod ich opieką.
Konwencja o prawach dziecka
To tutaj, do ośrodka, adoptowane dzieci kierują najczęściej pierwsze kroki. Częściej kobiety.
Czasem nie wiedzą nawet, że mieli innych rodziców. Po prostu czuli się przez całe życie mniej kochani.
Chcą poznać prawdę o sobie. I zwyczajnie brakuje im rodzeństwa - adoptowani to zazwyczaj jedynaki.
Niedbał: - Mają potrzebę zapytać matkę dlaczego. Albo podziękować jej, że urodziła i dała możliwość wychowywania się w fajnej rodzinie.
Bywa odwrotnie - ktoś pyta o adoptowane rodzeństwo. To trudniejsze, bo adopcja jest prawnie chroniona tajemnicą. A dla rodziców biologicznych z chwilą pozbawienia ich władzy rodzicielskiej droga do poznania rodzonych dzieci formalnie zostaje zamknięta definitywnie.
O odtajnienie dokumentów adopcyjnych można wystąpić do sądu. Wnioski są jednak oddalane z uwagi na ochronę danych osobowych.
Niedbał, jeśli adopcja przebiegała w jej ośrodku, sięga do archiwum po adres rodziców i wysyła list z prośbą o kontakt, bez rozpisywania się. Sama pieczątka instytucji w podpisie powinna dać do myślenia. Uprzedzić.
Dyrektorka uprzedza też dziecko: łączy was tylko krew, więź dopiero trzeba będzie zbudować.
- Jeśli ktoś nie jest spełniony rodzinnie, nie powiodło mu się, czuje się samotny i oczekuje, że odnalezienie rodziny biologicznej mu to zrekompensuje, może się rozczarować - ostrzega Niedbał.
Jest odpowiedź - może dojść do spotkania. Czasem dwóch różnych światów. Niby-siostry, niby-bracia, a wychowani w innych wartościach, nie przeżywali razem tych samych chwil, są sobie obcy. Ale pragnienie poznania korzeni zostaje zaspokojone.
Brak odpowiedzi kończy interwencję ośrodka. Nikt nie jedzie pod adres, nie sprawdza, nie wypytuje sąsiadów.
- Pani jest dojrzała, pani rodzice wiedzą, co się stało, a pani zna ich adres. Jeśli jest pani gotowa, może od razu tam jechać - dyrektorka radzi Grażynie.
No tak, jej pierwsi rodzice mogą jeszcze żyć - byli młodsi od adopcyjnych o 20 lat, mają teraz po około osiemdziesiątce. Wcześniej Grażyna nie brała tego pod uwagę. Niedbał: - Może po pani pojawiły się u nich jeszcze jakieś dzieci i może u nich zostały, jeśli zaczęło im się lepiej powodzić. Może tam są do dzisiaj.
Sąsiedzi
27 marca, Bozywerg w Zabrzu. 150 lat temu kolonia robotnicza o wysokim standardzie, bo z ubikacjami w sieni. Ludzie porobili sobie WC w mieszkaniach, ale samych kamieniczek jakby nikt nie tknął od tamtego czasu.
W mieszkaniu M. remont. Nowi lokatorzy. Kolejna zmiana mieszkańców w ciągu kilku lat. Na ulicach młode matki z wózkami.
Grażyna wypatruje świeżo malowanych framug. Tam mogą mieszkać starzy i pamiętać jej rodziców. Tacy to dbają. Między familokami ogródki, gołębniki - trzeba trochę pomieszkać, żeby coś takiego założyć, poczuć się na swoim. Huśtawki z opon, chlewiki przerobione na garaże, podjazdy samochodowe z podkładów kolejowych…
- Znałam M. - mieszkanka oblizuje palce, Grażyna oderwała ją od wypieków. - Chodziłam z ich córką do szkoły. Dorota jej było. Mój rocznik, 1964.
Więc mieli jeszcze jedną córkę.
- Tam była czwórka dzieci. Krzysztof, Dorota, Adaś i ten najmłodszy, jak mu tam, Grzesiu - wylicza sąsiadka rodziny M., która dotąd mieszka nad ich dawnym mieszkaniem. - Mieli jeden pokój z kuchnią.
Grażyny i Bogdana nikt nie pamięta. Z dokumentów wynika, że M. przenieśli się zaraz po ich odebraniu. Ale tylko kilka przecznic dalej.
Czyli w sumie było ich sześcioro. Trójka urodziła się po Bogdanie i już ich nikt nie zabrał.
Ale skąd tu się wziął Krzysztof?
- Najstarszy. Gonił po Bozywergu od małego. Zawsze był - mówi sąsiadka M.
To znaczy, że Krzysztofa odzyskali, a jej i Bogdana - nie. Co ma teraz myśleć Grażyna? Nie zdążyli przed adopcją?
Czyta napisy na ścianach familoka. Jej syn wyskrobał kiedyś swoje imię w bloku, może i tutaj jest gdzieś "Krzyś", "Krzychu"…
Koleżanka Doroty: - Jak kończyłyśmy ogólniak, to Dorota się wyprowadziła. Z całą rodziną, chyba do Rudy Śląskiej.
To miasto obok.
To musiało być najwcześniej w 1982 roku, już po tym, kiedy Grażyna przyjechała na Bozywerg po świadectwo chrztu.
Sąsiadka M.: - Ale Adaś wrócił do Zabrza. Pracuje tutaj. Mijam go na ulicy prawie codziennie.
- A niedaleko mieszka siostra pani M., ciocia Doroty - tłumaczy koleżanka Doroty.
Czyli ciocia również Grażyny.
- Jak wyjedziecie do drogi z torami tramwajowymi, to w prawo. Za przystankiem są dwa nowe bloki. W tym pierwszym od ulicy - dodaje koleżanka.
Nie zna nazwiska, tylko to po pierwszym mężu, nieaktualne. Imienia nie pamięta. Za to przypomina sobie, jak nazywa się starsza pani, która mieszka na tym samym piętrze, co ciocia Grażyny.
Pech, starszej pani nie ma w domu. Grażyna obdzwania domofony obu bloków, puka od drzwi do drzwi i wreszcie ktoś mówi, że osoba, której szuka, nie żyje. Obok mieszkania starszej pani zaplombowane drzwi.
Koleżanka Doroty: - Niemożliwe! Widziałam ją niedawno!
Grażyna zostawia wszędzie numer telefonu, a nuż ktoś coś. Daje mój numer, żeby nikt z tamtej strony nie poczuł się zmuszony do kontaktu z nią. Powiedzieć, że dalsza rodzina szuka.
Zostały urzędy
Najpierw urząd stanu cywilnego w Zabrzu.
Grażyna zobaczy zaraz swój pierwotny akt urodzenia. Wedle nomenklatury prawnej: dotychczasowy.
Nie ma go w systemie elektronicznym. Nie kopiuje się go. Po adopcji sporządzany jest nowy akt urodzenia, z nowymi rodzicami, nowym, jedynie obowiązującym nazwiskiem i to od niego wykonywane są odpisy, te skrócone i te pełne.
Urzędniczka kładzie przed Grażyną wielki zeszyt. To księga stanu cywilnego. Pojedynczy egzemplarz. Odręczna.
Każdy jest w takiej księdze, a każda księga znajduje się we właściwym dla miejsca urodzenia urzędzie. Trzeba stawić się tam osobiście, by do niej zajrzeć. Być pełnoletnim i okazać dowód.
Taka księga powinna być punktem wyjścia dla każdego, kto zaczyna podejrzewać, że został adoptowany i nic więcej nie wie.
Na karcie Grażyny w pierwszej kolejności wymienione są okoliczności urodzin, więc rodzice M. i Zabrze. Niżej ślub. Z lewej strony notatka o przysposobieniu. Ani słowa o Bogdanie i innych dzieciach jej pierwszych rodziców. Informacji o rodzeństwie nie ma w aktach urodzenia. Krótko mówiąc, jest wszystko to, co Grażyna już wiedziała.
Ale teraz urzędniczka wie, że Grażyna z księgi to ta kobieta, która stoi przed nią i chce się dowiedzieć, kim jest, skąd pochodzi. Od ręki zgadza się sprawdzić w komputerze, czy zaksięgowano akty zgonu Marii i Wiesława, jej rodziców.
Maria zmarła w 2008 roku. Już po tym, kiedy Grażyna pierwszy raz pytała o swoją przeszłość w Bielsku-Białej. Teraz na kopercie z niedostarczonym listem do dawnego domu dziecka notuje datę śmierci matki. - 14 lipca. Gdzie jest pochowana? - pyta odruchowo. - My nawet nie mamy informacji, gdzie zmarła - mówi urzędniczka. - W Rudzie. Ale mogła umrzeć w szpitalu, tego się nie odnotowuje w akcie zgonu. Nie wiadomo, czy tam mieszkała do śmierci.
O Wiesławie system elektroniczny milczy. Mógł nie mieć numeru PESEL.
Urzędniczka odsyła Grażynę do wydziału ewidencji ludności w urzędzie miasta.
Tam pierwsza informacja: - Maria zmarła jako wdowa.
Druga: - Wiesław zmarł w 1990.
Trzecia: - Dokładnie nie możemy podać - to kosztuje. Trzeba złożyć wniosek. 31 zł.
Tyle samo płaci się za wniosek z prośbą o kontakt do rodzeństwa. Na jednym wniosku można zapytać tylko o jedną osobę. Czyli w przypadku Grażyny 31 zł razy cztery.
Wniosek musi być uzasadniony ważnym interesem społecznym. Jaki może być interes, żeby Grażyna poznała się z Krzysztofem, Dorotą, Adamem i Grzegorzem - prawnie obcymi ludźmi?
Urzędniczki są zdumione, że Grażyna sama dowiedziała się tak dużo o swojej nieformalnej rodzinie. Podrywają się z krzeseł, przeglądają jej dokumenty. - Człowiek ma dreszcze, kiedy to czyta. Miała chociaż pani dobre życie? - pytają.
Przekażą jej prośbę rodzeństwu i jeśli druga strona się zgodzi, udostępnią Grażynie kontakty.
- Niech pani zacznie od Doroty - radzą na koniec. - Kobieta z kobietą lepiej się zrozumie.
Ciocia
Dwa dni później dzwoni mój telefon. - Tu Helena.
To ciocia Doroty. I ciocia Grażyny. Inaczej: siostra Marii, ich matki.
- Ja o niczym nie wiedziałam - zarzeka się. - Czterech nas było, ja tylko jeszcze żyję. Maria była z nas najstarsza. W czwartek będzie u mnie jej córka, Dorota, to jej powiem, żeby do pani zadzwoniła.
Do piątku telefon milczy. Dzwonię do cioci Heleny.
- Oj, żeby pani tu była, żeby pani widziała, co tu się wczoraj działo!
Obie żeśmy płakały. Miałam Dorocie nic nie mówić, ale mąż zaczął mi kiwać: mów, no, powiedz jej. Nie umiałam dostać słów. W końcu mąż zaczął. Bałam się, że Dorota będzie miała do mnie pretensje, że pójdzie wygadać matce na grób. Ale nie. Powiedziała, że do pani zadzwoni. Tylko musi ochłonąć.
Piszę do Grażyny SMS. Odpowiedź: Aż mi serce mocniej zabiło.
W połowie drogi
Dorota płacze jeszcze całą drogę od cioci do domu. Dzwoni w sobotę.
- Wie pani, kim jestem?
Zaprasza Grażynę do siebie. Może przyjechać do Tychów. Już wie - od dawnych sąsiadów z Zabrza - że kobieta, która jej szuka, porusza się o kuli. - Żeby było łatwiej pani Grażynie - tłumaczy.
Ostatecznie staje na ośrodku adopcyjnym TPD w Katowicach. W neutralnym miejscu. W połowie drogi dla każdej z sióstr.
Wtorek. Grażyna przyjeżdża do Katowic godzinę wcześniej. Siada na rynku i wypatruje Doroty. Pewnie będzie szła sama, taka jak ona.
Ale nie widzi nikogo podobnego do siebie.
Ośrodek. Doroty jeszcze nie ma.
- Jak was usadzić? - zastanawia się Łucja Niedbał.
- Tu niech siądzie - Grażyna bierze kurtkę i robi miejsce dla Doroty w fotelu obok siebie.
- Może jednak naprzeciw - proponuje Niedbał. - Lepiej zaczynać od dystansu do bliskości niż odwrotnie.
Dorota wpada do ośrodka i od razu siada obok Grażyny. I im dłużej rozmawiają, tym bliżej niej jest.
Zupełnie inne.
Grażyna drobna. Dorota wygadana, a jak się wita i żegna, to całego człowieka uściśnie.
Grażyna promienieje. Pierwszy raz ją taką widzę. Ale trzeba ją było kilka razy widzieć wcześniej, żeby to zauważyć.
Wyciąga dokumenty. Najpierw te, które znalazła w domu rodzinnym, gdy była małą dziewczynką, pożółkłe i przetarte na krzyż od ciągłego składania.
- 9 maja - Dorota zawiesza wzrok na dacie przysposobienia Grażyny. - To data urodzin mamy. Nie wierzę, żeby nie myślała o tym w każde swoje urodziny.
Dobra i ciepła - mówi o matce. Miała ciężkie życie, musiała zbierać węgiel, przymarzał jej do rąk. Potem rozwoziła mleko, Dorota i Krzysztof jej pomagali. Dopiero jak dostała posadę salowej w szpitalu, życie jej ulżyło.
Ze zdjęć spogląda pogodna, korpulentna kobieta. Dorota jest do niej podobna. Grażyna do ojca. Obie przyniosły na spotkanie albumy - tradycyjne, z czarnymi kartami do wklejania fotografii. Identyczne, tylko w innych kolorach. W beżowym nie ma Doroty, w czerwonym nie powinno być Grażyny.
Na małej fotografii mała postać matki i dwa niemowlęce wózki. W jednym Dorota nauczyła się rozpoznawać Krzysia. Ale nigdy nie wiedziała, kto jest w drugim. Możliwe, żeby to była Grażyna?
Na łożu śmierci matka powiedziała Dorocie: jeśli zrobiłam coś złego, to wiedz, że nie chciałam. Nic, że były jeszcze jakieś dzieci.
- To mogło ją przerosnąć, powiedzieć swoim dzieciom, że miała jeszcze inne, z którymi nie dała rady. Musiałaby rzucić cień na siebie jako na matkę - mówi Niedbał.
Dorota: - Ale że Krzychu nie wspomniał o domu dziecka, choćby w awanturze. On taki porywczy, na pewno by mu się coś wymsknęło.
Mógł nie pamiętać. Miał 3,5 roku, gdy ich wszystkich zabrali. - Ale niemożliwe, żeby babcia nie wiedziała - mówi Dorota.
- Nie lubiła mamy, bo mama wyszła za gorola. Tata był z Warszawy, przyjechał na Śląsk do pracy. A w domu babci mówiło się po niemiecku. Kazała nam mówić do siebie "oma". Nie pomagała naszej mamie.
- Moja mama też była samotna - wtrąca Grażyna. - Przyjechała z Rosji. Zapomniała, jak się mówi po rosyjsku, a nie nauczyła się po polsku.
Mówi "mama" o Paszkowskiej, a siostrze na pani.
Dorota: - Mówmy sobie na ty. Ile masz dzieci?
- Troje. Najstarszy w Niemczech.
- Moje wszystkie w Niemczech!
- Rozmawiamy na WhatsAppie.
- My też! O, właśnie do mnie piszą. Mama, trzymaj się, wszystko będzie dobrze. Wzięłam ze sobą dwie paczki chusteczek.
- Ja też!
- Z nas jeden Krzychu się nie ustatkował. Przez jakiś czas mieszkał w Tychach. A wnuki masz?
Przed spotkaniem tylko dzieciom powiedziały o sobie. Dorota odwozi Grażynę do domu. Jedzie okrężną drogą, przez Rudę.
- Tutaj mieszkam, na parterze. Musimy koniecznie wszyscy się spotkać. Zabiorę cię do rodziców na cmentarz. Zadzwonię.
Zadzwoniła i Grażynie spadło ciśnienie. Że umówią się w maju, bo teraz gonitwa przedświąteczna. Wiadomo, przyjeżdża rodzina.
Na prośbę rodzeństwa Grażyny, które wychowało się w jej rodzinie biologicznej, zmieniłam ich imiona oraz imię ich cioci, prosili także o niepodawanie nazwiska rodowego.
Redakcja Iga Piotrowska