Poznała horror komunistycznego więzienia. Głodowała protestacyjnie. Napisała list do posłów. "Jedzenie podawane jest przez otwór w kracie, szufelką", "część dnia spędza się w długich kalesonach", "gdy się chce bardziej dokuczyć aresztowanemu, rozbiera się go do naga". Wie, jak to jest być bitym i skazanym na mocy prawa uchwalonego w jedną noc. W życiu zawsze stawała po stronie pokrzywdzonych, a przeciw aparatowi opresji. Ostatnio jej opinia w sprawie sądów miała przesądzić o wecie prezydenta RP, które odbiło się głośnym echem na świecie.
Poznała horror komunistycznego więzienia. Głodowała protestacyjnie. Napisała list do posłów. "Jedzenie podawane jest przez otwór w kracie, szufelką", "część dnia spędza się w długich kalesonach", "gdy się chce bardziej dokuczyć aresztowanemu, rozbiera się go do naga". Wie, jak to jest być bitym i skazanym na mocy prawa uchwalonego w jedną noc. W życiu zawsze stawała po stronie pokrzywdzonych, a przeciw aparatowi opresji. Ostatnio jej opinia ws. sądów miała przesądzić o wecie prezydenta RP, które odbiło się głośnym echem na świecie.
Z listu do Sejmu PRL:
"Chęć poniżenia i upokorzenia odgrywa w areszcie śledczym zasadniczą rolę. (...) Służba więzienna bije sprawnie i cicho, najczęściej w celi całkowicie izolowanej.
(...) Aresztowani nie mają prawa posiadać własnych piżam, ubranie dzienne składane jest w kostkę i wynoszone z celi pomiędzy godziną 17 a 18, pozostałą część dnia spędza się w długich kalesonach, a następnie w tym samym stroju idzie się spać. Kalesony dawane przez więzienie nie są naturalnie dostosowane do wymiarów i sylwetki. Ubranie takie jest upokarzające.
(...) Dodatkową formą upokarzania jest przeprowadzanie rewizji osobistej. Gdy się chce bardziej dokuczyć aresztowanemu, rozbiera się go do naga.
(...) Jedyna różnica między dniem powszednim a tymi wielkimi świętami polegała na tym, że prawie cała obsługa więzienna była pijana. Na Święta Wielkanocne, żeby aresztowani nie malowali pisanek, podano jajka na twardo w dokładnie pogniecionych skorupkach.
(...) Ręczniki, kalesony i bielizna pościelowa 'świeżo uprane' są po prostu brudne i zapuszczone. Wszystko to jest wstrętne i nigdy w całości nie bywa koloru białego, a nawet przybliżonego do białego.
Jedzenie jest obrzydliwe, kompletnie bez żadnego smaku, podaje się zgniłą kiszoną kapustę, zgniłe buraki niczym nie doprawione, nawet solą, śmierdzące ziemniaki, sosy ze świńskich uszu, szyi, z pływającymi kawałkami skóry z włosami.
"List otwarty o sytuacji aresztowanych w Centralnym Areszcie Śledczym Warszawa-Mokotów" adresowany do Sejmu PRL, osadzona wystosowała w maju 1983 roku.
List jest obszerny. Nie sposób go tu przytoczyć w całości. Ujmujące w nim jest to, że autorka, opisując nieludzkie warunki, w których co dzień i co noc odbywa się walka o godność i o przetrwanie, nie omieszkała wspomnieć o... manierach.
"Pierwszą sprawą, która dziwi i szokuje jest forma zwracania się do aresztowanego przez 'wy'. O ile forma ta jest usankcjonowana w niektórych językach, oznaczając grzecznościowy zwrot - pan, pani, państwo - w języku polskim jest formą nie używaną, niekulturalną i pozbawiającą szacunku osobę, do której się kieruje".
Figurantka według bezpieki, bohaterka nie tylko Solidarności
"Irena Zofia Romaszewska, z domu Płoska, córka Stanisława i Ewy Prauss, ur. 17.08.1940 w Warszawie, narodowość i obywatelstwo polskie, pochodzenie inteligenckie, bezpartyjna, wykształcenie wyższe. Fizyk, nie pracuje. Zamieszkała: Warszawa. Wzrost 163 cm, kolor oczu szary, kolor włosów - szatynka, znaków szczególnych brak. Nie posiada własnego środka lokomocji. Zna metody pracy SB. Używa imienia Zofia".
Tak charakteryzują Zofię Romaszewską dokumenty Służby Bezpieczeństwa - komunistycznej policji politycznej z lat PRL. Dla SB była "figurantką", czyli osobą sprawdzaną, kontrolowaną lub rozpracowywaną w ramach sprawy operacyjnej.
Historia stanęła po jej stronie. Dziś Romaszewska jest bohaterką. Nie kwestionują tego nawet jej przeciwnicy ideowi i polityczni. Bywa nawet, że stają w jej obronie przed atakami ludzi niemądrych.
"Współinicjatorka akcji zbierania podpisów pracowników naukowych w obronie Adama Michnika zawieszonego w prawach studenta UW" (1967 r.).
"Organizatorka zbiórek pieniędzy dla represjonowanych robotników Radomia i Ursusa" (1976 r.).
"Kierownik Biura Interwencyjnego K[omitetu] O[brony] R[obotników], następnie K[omitetu] S[amoobrony] S[połecznej] KOR, dokumentującego przypadki łamania praw człowieka". (1977 r.).
"Współorganizatorka i spikerka pierwszego podziemnego Radia Solidarność" (1982 r.).
W ten sposób opisuje dziś Zofię Romaszewską "Encyklopedia Solidarności".
Pierwszy raz zbuntowała się przeciw komunizmowi dokładnie pięćdziesiąt lat temu. Gdy w 1967 roku władze Uniwersytetu Warszawskiego karnie, w ramach odwetu za zorganizowanie spotkania z nieprawomyślnym profesorem Leszkiem Kołakowskim, skreśliły z listy studentów Adama Michnika, Zofia Romaszewska wraz z mężem Zbigniewem (zmarł w 2014 r.) zbierała podpisy w jego obronie. Po wydarzeniach marcowych 1968 roku kilka lat prowadziła w swoim mieszkaniu polityczne koło samokształceniowe.
Jest dwójka ludzi, nazywają się Romaszewscy
Gdy w 1976 roku do Warszawy zaczęły docierać informacje, że komunistyczna władza brutalnie mści się na robotnikach z Radomia i Ursusa, którzy zaprotestowali przeciw podwyżkom cen, w środowiskach niezależnie myślącej wielkomiejskiej inteligencji narastało poczucie, że "trzeba coś zrobić".
Tę potrzebę działania i późniejsze akcje sugestywnie wyraził bard opozycji Jan Krzysztof Kelus w znanej "Balladzie o szosie E7". Śpiewa w niej i o tym, że "trzeba było coś zrobić", i wspomina Romaszewskich.
Pierwsze formy pomocy represjonowanym polegały na tym, że w Warszawie zbierano pieniądze, a potem kurierzy ochotnicy wozili je do Radomia i przekazywali rodzinom zwolnionych z pracy lub aresztowanych robotników.
Miarą sprawności tej spontanicznej pomocy było zaskoczenie Jana Kelusa i jego żony. Gdy wyjeżdżali na wakacje, nikt jeszcze nie słyszał o strajkach w Radomiu i Ursusie. Gdy wrócili do Warszawy, dowiedzieli się, że jest zorganizowana pomoc materialna dla uczestników rozbitych przez milicję protestów. I że trzeba zawieźć tę pomoc do Radomia.
"Żeglowaliśmy całe lato na Mazurach, potem na Wigrach, powoli spłynęliśmy rzekami do Warszawy. (...) Przyszedł Konrad Bieliński [matematyk, dysydent współpracownik paryskiej "Kultury" - przyp. red.] i powiedział, że zebrano już pieniądze na pomoc dla robotników w Radomiu, jest dwójka ludzi, nazywają się Romaszewscy, mają adresy, no i że trzeba tam jeździć" - wspomni po latach Urszula Sikorska-Kelus. ("Rzeczpospolita", 28.08.2015).
Spontaniczna pomoc represjonowanym z Radomia i Ursusa z czasem zaczęła przybierać zorganizowane formy. Powstał Komitet Obrony Robotników. Osobom prześladowanym przez władze KOR udzielał nie tylko wsparcia materialnego, ale i organizował pomoc prawną.
Naprzeciw sitwom i resortom siłowym
Szybko okazało się, że bezprawie w PRL szerzy się wszędzie. Nie tylko w Radomiu i Ursusie.
"Zasypani doniesieniami o łamaniu praworządności przez MO, SB i lokalne sitwy - powołaliśmy Biuro Interwencyjne, które zajęło się sprawdzaniem doniesień i udzielaniem pomocy poszkodowanym. Kierowanie Biurem wzięli na siebie Zofia i Zbigniew Romaszewscy" - wspominał 22 lata temu Jacek Kuroń. ("PRL dla początkujących", Jacek Kuroń, Jacek Żakowski, Wydawnictwo Dolnośląskie, 1995).
"Nazwa Biuro zawsze mnie trochę bawiła. Bo to słowo kojarzyło mi się z biurkami, segregatorami i urzędnikami. A tymczasem nasze Biuro mieściło się na jednej kanapie, na której siedziałam i notowałam" – wyznała Zofia Romaszewska w książkowym wywiadzie rzece. ("Romaszewscy. Autobiografia", Piotr Skwieciński, wyd. Trzecia Strona, 2014).
Komitet zajmował się wtedy, jak to ujęła Zofia Romaszewska, "wszystkoizmem" - od odmów wydania paszportu, po naprawdę poważne sprawy jak zabójstwa zatrzymanych na komendach milicji. Zbigniew Romaszewski w cytowanej książce wspominał, że Biuro Interwencyjne naliczyło dwadzieścia zabójstw dokonanych przez milicjantów. Milicja regularnie i bardzo brutalnie biła zatrzymanych, chcąc biciem wymusić przyznanie się do winy, żeby poprawić sobie statystyki. Milicjanci bili i chuliganów, i politycznych. Często tak mocno, że nie zdawali sobie z tego sprawy. Zbrojne ramię władzy było wtedy zamroczone alkoholem. "Pijaństwo na posterunkach było powszechne i to często miało wpływ na działanie funkcjonariuszy" - wspominał trzy lata temu w "Autobiografii" Zbigniew Romaszewski.
Bezpieka i "Gracze"
Ślady funkcjonowania Biura Interwencyjnego KOR w mieszkaniu Romaszewskich znajdujemy dziś w aktach Instytutu Pamięci Narodowej. W protokołach przeszukań w domu szefów BI KOR esbecy rekwirowali na przykład takie przedmioty:
"Maszyna do pisania Consul. Nr ZP145707, sprawna, zewnętrznie nieuszkodzona, koloru szarego". Maszynę do pisania prywatnie można było posiadać tylko za zezwoleniem władzy.
"List do Sejmowej Komisji Spraw Wewnętrznych z dn. 31.12.1979 r. 3 egz. po 2 karty maszynopisu".
"List otwarty (maszynopis) z dn. 21.12.1979 r. do Ministra Sprawiedliwości, str. 6"
"Szereg notatek dot. rozliczeń finansowych o pomocy materialnej, której 'Gracze' [taki kryptonim nosiła operacja SB wymierzona w KOR - przyp. red.] udzielali osobom zamieszkałym w Radomiu".
W mieszkaniu Romaszewskich na warszawskiej Ochocie zainstalowany był podsłuch. Milicja robiła również wywiady środowiskowe. Z rozpytania sąsiadów wynikało, że Romaszewscy "żyją ponad stan", bo jeżdżą dwa razy do roku na prywatne wczasy w okolice Zakopanego, a Zbigniew dojeżdża do pracy taksówką. Poza tym w ich mieszkaniu odbywają się trwające długo w nocy spotkania, co sąsiadom - według MO - miało przeszkadzać. Wszystkie te ustalenia odbywały się rzecz jasna w imię swoiście rozumianego "bezpieczeństwa".
Komunistyczna policja polityczna - poza inwigilacją, podsłuchami i przeszukaniami - prowadziła również biały wywiad. Dzięki temu w archiwum IPN zachował się przetłumaczony przez młodszą chorąży SB Justynę P. wywiad o działalności Biura Interwencyjnego, jakiego Zofia Romaszewska udzieliła dziennikowi "La Libre Belgique". Komunistyczna władza miała za złe opozycjonistom, że - w jej mniemaniu - donoszą na PRL za granicę, więc gromadziła dowody tego donoszenia. Zofia Romaszewska jednak nie donosiła. Nawet się nie skarżyła. Jej odpowiedzi na pytania są niemal wyłącznie bezemocjonalnym opisem faktów.
"Tutaj są nadużycia czynione przez policję, tu i ówdzie zwalniają z powodów politycznych, jeszcze gdzie indziej jest bezprawie lokalnej administracji" - objaśniała "przygodnemu współpracownikowi" gazety (określenie redakcji "La Libre Belgique”) kryteria grupowania dokumentacji spraw, którymi zajmowało się biuro.
Informowała również, kto w biurze pracuje.
"Młodsi i starsi. Nasza grupa opiera się na zmieniającej się liczbie 10-30 osób. To są ludzie, którzy zgadzają się ofiarować swój wolny czas. Pracy nie brak. Szukamy maszyn do pisania, adwokatów, pieniędzy. Następnie trzeba dużo podróżować, bo przesyłki i telefony są kontrolowane. My zapewniamy również obecność w sądach podczas procesów".
Patrzenie sądom na ręce
Obecność w sądach polegała na tym, że na procesy osób gnębionych przez władzę przychodzili obserwatorzy. Zwykli, ale świadomi obywatele, którzy zajmowali ławy dla publiczności, albo okupowali sądowe korytarze. Chodziło o to, żeby procesy nie odbywały się przy pustych salach, żeby sąd czuł, że ludzie mu patrzą na ręce. Konieczność stosowania tej formy społecznej kontroli nad sądami Zofia Romaszewska publicznie przypomni, gdy w 2015 roku zostanie doradczynią prezydenta Andrzeja Dudy.
Adwokat Krzysztof Piesiewicz, który po raz pierwszy zetknął się z procesem robotników z Ursusa, gdy zastępował Andrzeja Grabińskiego (adwokata, wówczas nestora warszawskiej palestry, działacza KOR), tak opisuje, jak wyglądała w tamtych czasach rozprawa sądowa i kto się jej przyglądał.
"Stanąłem w korytarzu sądu wojewódzkiego. Przed salą rozpraw zobaczyłem grupkę młodzieży (...). Był Jan Lityński, był Adam Michnik. Były też ładne dziewczyny. Nieco dalej Jan Strzelecki i Jan Józef Lipski ze swoim nieśmiertelnym chlebakiem. Na ławce przycupnął Zbigniew Herbert, miał wielkie zdziwione oczy; tyle lat minęło, a wciąż pamiętam to zdziwienie i lekki uśmiech na jego ustach. Obok Jacek Kuroń. Wszedłem do sali sądowej. Na ławie oskarżonych siedzieli młodzi ludzie o twarzach, którym chciało się zaufać, ludzie o czystych intencjach. (...) Zastanawiałem się, jak długo władza ludu pracującego miast i wsi będzie trzymała najlepszych przedstawicieli tegoż ludu w więzieniach". (Krzysztof Piesiewicz, "Skandalu nie będzie. Rozmawia Michał Komar", wyd. Czerwone i Czarne, Warszawa 2013)
Późniejsze wydarzenia zbliżyły do siebie mecenasa Piesiewicza i małżeństwo Romaszewskich. Był jednym z ich obrońców w procesie Radia Solidarność.
Warszawa po horyzont mrugała światłami
Radio było przedsięwzięciem brawurowym dla solidarnościowców, a wywrotowym z punktu widzenia władzy. W drugiej połowie 1981 roku Solidarność, jakby coś przeczuwając, obawiała się, że władza może zablokować telefony i teleksy. Związek postanowił stworzyć własny niezależny system łączności. Na początek w Regionie Mazowsze. Zarząd regionu zlecił budowę sieci nadajników radiowych, pozwalających na bezpośrednią łączność między dużymi zakładami pracy. Przedsięwzięcie to przerwało jednak wprowadzenie stanu wojennego.
Romaszewscy wiedzieli, że inżynier Ryszard Kołyszko, zanim nastała "noc generała", zdążył skonstruować prototyp nadajnika. Urządzenie zostało wykorzystane jako środek masowego przekazu.
W Poniedziałek Wielkanocny 12 kwietnia 1982 roku na falach UKF w Warszawie i okolicach rozległ się dźwięk fujarki wygrywającej melodię z lat okupacji "Siekiera, motyka...". Był to sygnał rozpoznawczy zaciekle poszukiwanej przez siły porządkowe nielegalnej związkowej radiostacji.
Melodię na fujarce zagrał i nagrał Janusz Klekowski (zm. 2007 r.), wiolonczelista orkiestry Teatru Wielkiego w Warszawie. Pierwszymi spikerami Radia Solidarność byli Klekowski właśnie i Zofia Romaszewska. Tamtego wielkanocnego wieczoru niezorientowani mogli zaobserwować dziwne zjawisko. Światła w warszawskich blokach na przemian zapalały się i gasły w krótkich odstępach czasu. Zofia Romaszewska wzywała bowiem na falach Radia Solidarność, by ci, którzy słyszą sygnał bez zakłóceń, zgasili i zaświecili światło w domu trzy razy; kto słyszał z zakłóceniami, mrugał dwa razy; a ledwo słyszący - raz.
"Cała Warszawa po horyzont mrugała światłami, a emiterzy [Marek Rasiński i Janusz Klekowski - przyp. red.] ze wzruszenia popłakali się na dachu budynku na rogu ulicy Grójeckiej i Niemcewicza. (...) Celem audycji było podniesienie społeczeństwa na duchu i pokazanie, że Solidarność istnieje i poszukuje nowych środków oddziaływania" - napisał Zbigniew Romaszewski na swojej stronie internetowej w czasach, gdy był senatorem.
Wojna pochłania dalsze ofiary
Pierwsze słowa skierowane przez Zofię Romaszewską do słuchaczy brzmiały:
"Dziś mija drugi dzień świąt Wielkiejnocy. Rodziny zebrały się przy świątecznych stołach i na chwilę zapomnieliśmy, że żyjemy w kraju, w którym toczy się wojna. Wojna, którą władze wypowiedziały własnemu narodowi. Wojna ta pochłonęła i pochłania dalsze ofiary".
Żeby uniknąć namierzenia przez władzę, Radio Solidarność nadawało za każdym razem z innego miejsca w Warszawie. Milicja szalała z wściekłości i bezsilności. Zamykano całe kwartały ulic. Zbigniew Romaszewski wspominał, że w akcję rozbicia radia zaangażowano tysiąc jednostek milicji, a w czasie poszukiwania nadajników było na ulicach niebiesko od radiowozów. Mimo zachowywanych środków ostrożności w końcu wpadli. Zofia została aresztowana w lipcu 1982 roku, a Zbigniew miesiąc później.
Zofii i Zbigniewa Romaszewskich bronił przed sądem wojskowym zespół adwokatów: Władysław Siła-Nowicki, Jacek Taylor, Jan Olszewski, Maciej Dubois, Andrzej Grabiński, Andrzej Bąkowski, Jerzy Woźniak, Stanisław Szczuka i Krzysztof Piesiewicz.
"Pamiętam, jak wszedłem do zimnej ponurej sali Sądu Warszawskiego Okręgu Wojskowego na ul. Nowowiejskiej - i zobaczyłem uśmiechy na twarzach Zosi i Zbyszka..." - wspomina mec. Piesiewicz marzec 1983 roku w "Skandalu nie będzie". W książce po tym zdaniu następuje już inny wątek. Prosimy więc Krzysztofa Piesiewicza, bo rozwinął myśl, tam - w druku - zakończoną wielokropkiem.
- Te ich uśmiechy były bardzo charakterystyczne. Podejmując się obrony Zbigniewa i Zofii, poznałem ludzi, których później rzadko mi się udawało spotkać w życiu. Ludzi pewnych swoich oczywistych przekonań, opartych na bardzo silnym kręgosłupie. Byli oni naznaczeni heroizmem, ale to był specyficzny, miękki heroizm. To taka moja nazwa na określenie ludzi pewnych, że to, co robią, jest ważne i słuszne, ale nie ma w tym złości ani agresji. Więc ten ich uśmiech zdawał się mówić: "Tak jesteśmy tutaj, ale to, co oni tu wyprawiają, nie jest ani dobre, ani etyczne" - mówi nam Krzysztof Piesiewicz.
Po roku w więzieniu nadal robiła swoje
Prokurator żądał dla Romaszewskich ośmiu lat więzienia. Zbigniew został skazany na cztery i pół roku, a Zofia na trzy lata.
Pytamy Piesiewicza, czy proces Romaszewskich był legalny. Odpowiada, że był poprawny formalnie pod względem zgodności z prawem stanu wojennego - prawem wprowadzonym w życie w jedną noc. Na pewno jednak - zaznacza Piesiewicz - nie był to proces sprawiedliwy.
W więzieniu Zofia Romaszewska napisała swój słynny list otwarty do Sejmu PRL na temat warunków, w jakich przebywają osadzeni, przemocy ze strony straży więziennej, upokarzaniu i pozbawianiu więźniów godności. Dwa miesiące później wyszła na wolność na mocy wprowadzonej przez władze amnestii.
Nie zaprzestała jednak swojej działalności polegającej na upominaniu się o prawa pokrzywdzonych. Do 1989 roku działała w Komisji Interwencji i Praworządności NSZZ "Solidarność". Po Okrągłym Stole, w latach 1990-95, była dyrektorem Biura Interwencji Kancelarii Senatu. Kierowała też biurem interwencji przy Prawie i Sprawiedliwości, a w ostatnich latach była zaangażowana w pracę Duda Pomocy, przekształconej po wyborze Andrzeja Dudy na prezydenta w prezydenckie biuro pomocy prawnej. Prawo i Sprawiedliwość dwukrotnie (w 2010 i 2015 roku) wystawiało jej kandydaturę na rzecznika praw obywatelskich.
Podzieleni dawni przyjaciele
W wolnej Polsce Romaszewscy stanęli po tej stronie obozu dawnej opozycji, w którym znaleźli się bracia Kaczyńscy, Jan Olszewski, Antoni Macierewicz. Obóz ten krytykował i do dziś krytykuje polskie przemiany za nierozliczenie się z komunizmem, nieprzeprowadzenie lustracji i przeprowadzenie reform gospodarczych w sposób, który ich zdaniem umożliwił ludziom dawnej władzy bogacenie się i dostatnie życie.
Gdy w "Autobiografii" spisanej przez Skwiecińskiego Zbigniew Romaszewski wymieniał afery z początku lat 90., które działy się przy indolencji państwa i jego służb, Zofia Romaszewska podsumowała: "Złodziejstwo stało się mitem założycielskim III RP".
Zofia Romaszewska za prezydentury Bronisława Komorowskiego zrezygnowała z zasiadania w Kapitule Orderu Orła Białego. Jako powód podała "rozbieżności światopoglądowe z prezydentem". Ponownie zasiadła w Kapitule, gdy prezydentem został Andrzej Duda.
Inny ogląd polskich przemian podzielił dawnych przyjaciół. Rodzina Romaszewskich była zżyta z rodziną Wujców. Zofia i Zbigniew oraz Ludwika i Henryk byli przyjaciółmi jeszcze ze studiów na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. Wspólnie działali w KOR i w pierwszej Solidarności. Dziś, choć Wujcowie utrzymują z Zofią Romaszewską poprawne kontakty, to daleko im do serdeczności. Zofia Romaszewska nie rozmawia z Wujcami o polityce i vice versa. Obie strony wychodzą z założenia, że z szacunku dla dawnej zażyłości nie należy podejmować tematów, które prowadzą do konfliktu.
Słowa, które uderzyły prezydenta
W reportażu Cypriana Jopka wyemitowanym w TVN24 w grudniu 2016 roku Ludwika i Henryk Wujcowie dowodzą, że za rządów PiS demokracja i wolności obywatelskie są w Polsce zagrożone. Zofia Romaszewska twierdzi, że wcale tak nie jest i nic nie poradzi na to, że inni uważają inaczej.
Z tego, co mówił prezydent Andrzej Duda w poniedziałek 24 lipca w oświadczeniu uzasadniającym weto do ustaw o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa, wynika, że co najmniej w tej jednej sprawie zweryfikowała swój pogląd.
"Pani Zofia (Romaszewska - przyp. red.) powiedziała do mnie słowa, które we mnie uderzyły najbardziej. (...) Powiedziała do mnie tak: Panie prezydencie, ja żyłam w państwie, w którym prokurator generalny miał nieprawdopodobnie silną pozycję i w zasadzie mógł wszystko, i nie chciałabym z powrotem do takiego państwa wracać" - zrelacjonował rozmowę prezydent. Przytoczył jedno zdanie. Tajemnicą prezydenckich gabinetów pozostanie to, co jeszcze jego doradczyni mówiła o forsowanych przez partię Jarosława Kaczyńskiego zmianach w wymiarze sprawiedliwości.
Sama Zofia Romaszewska nie zdradza szczegółów rozmowy z prezydentem. Mówi, że poczuła się zażenowana, gdy Andrzej Duda przywołał jej opinię.
- Mnóstwo osób go przekonywało. Ale że jestem staruszką, to zostałam wzięta za przykład - powiedziała dziennikarzom z właściwym sobie dystansem. Nie dała się namówić na dłuższą rozmowę z TVN24.pl.
Henryka Wujca zaskoczyła jej opinia zrelacjonowana przez prezydenta Dudę.
- Zofia zaskoczyła mnie, ponieważ wcześniej, przynajmniej publicznie, nie zabierała głosu, że nie podoba jej się to, co się stało z Trybunałem Konstytucyjnym czy z wolnością zgromadzeń. Ale oczywiście w kwestii planowanego przez PiS wpływu prokuratora generalnego na sądy Romaszewska ma rację - powiedział nam Henryk Wujec.
- To, że miała rację, jest dla mnie pewne jak to, że dwa i dwa równa się cztery - mówi Krzysztof Piesiewicz. - Ale odwołując się do czasów PRL, jest rzecz jeszcze ważniejsza. Wtedy wszyscy funkcyjni prokuratorzy i prezesi sądów pochodzili z nadania partii rządzącej. I to również należy przypominać.
Zofia Romaszewska nie pierwszy raz w wolnej Polsce mówiła, że czuje się jak w PRL. Poprzednio, w 2014 roku, gdy Jarosław Kaczyński ogłosił, że wybory samorządowe zostały sfałszowane, twierdziła, że przestraszyło ją to i przywołało skojarzenia z komunistycznym krajem. Wtedy były to słowa zbieżne z wizją Jarosława Kaczyńskiego. Dziś to, co poradziła Andrzejowi Dudzie, jest wbrew Kaczyńskiemu.
Żeby sędzia pochylał się nad obywatelem
W dniu ogłoszenia decyzji prezydenta o wecie Zofia Romaszewska zapewniła dziennikarzy, że nadal będzie doradzać Andrzejowi Dudzie. Zapytana, jak powinny wyglądać ustawy o sądownictwie, powiedziała niewiele. Stwierdziła, że "to jeszcze długa rozmowa i wiele przemyśleń". Zaznaczyła, że zależy jej na usunięciu problemu przewlekłych postępowań, na co ma być "szczególne uczulona". - Będę na głowie stawała, żeby to się zmieniło - stwierdziła.
Dwa lata temu w kilka dni po tym, jak na początku kadencji Andrzej Duda powołał ją do zespołu swoich doradców, wyłożyła swój pogląd na polski wymiar sprawiedliwości na antenie Radia Wnet.
"Trzecia władza jest zupełnie niekontrolowana. Jedyną kontrolą sędziów jest druga instancja, czyli również sędziowie. Jak każda niekontrolowana władza, trzecia władza jest w fatalnym stanie. A chodzi o to, żeby były mądre i sprawiedliwe wyroki, gdzie sędzia pochyla się nad obywatelem, a to jest bardzo rzadka sprawa. Gdy sędziów nic nie obchodzi, to jest jeszcze najmniej przerażający stan. Natomiast bardzo często mają jakieś zdanie, które wyrabiają sobie niekoniecznie na sali sądowej. Reforma ma polegać na tym, że mamy kontrolować sądy. Ludność powinna do sądów chodzić, dziennikarze sprawy opisywać. Bo tu też wykonano sprytny manewr. Rozłożono sprawy na lata i wszyscy umierają z nudów, kiedy już będzie koniec. Należałoby skłonić sędziów, żeby sprawy odbywały się tak, jak za Polski Ludowej, czyli dzień po dniu. Bo sprawy powinny tak się odbywać, że jedna dziś, a druga jutro, a nie za cztery miesiące, a następna za sześć miesięcy".
W tamtej rozmowie, wyemitowanej na początku października 2015 roku, a więc gdy nie było jeszcze wiadomo, kto wygra wybory do Sejmu, Zofia Romaszewska mówiła również, że formą społecznej kontroli nad sądami powinno być publiczne komentowanie, a kiedy trzeba również krytyka wyroków sądowych. Przekonywała, że niedopuszczalność krytyki wyroków to mit. Wielokrotnie podkreślała potrzebę kontroli społeczeństwa nad sądami. O potrzebie wpływu polityków na wymiar sprawiedliwości nie wspominała.