To najtrudniejszy i jednocześnie najdziwniejszy bieg na świecie. Wpisowe to niecałe 2 dolary, sygnałem do startu jest zapalony papieros głównego organizatora, a trasa - śladem zbiegłego mordercy - tak brutalna, że ukończenie jej graniczy z cudem. 160 kilometrów trzeba pokonać w 60 godzin. W tym i poprzednim roku wszyscy się poddali.
Tekst został opublikowany 1 maja 2019 roku. Prezentujemy go w ramach przeglądu najważniejszych artykułów Magazynu TVN24 2019 roku.
*****
W 33 edycjach morderczego Barkley Marathons pobiegło ponad tysiąc osób. Tylko 15 poradziło sobie z jego trudami, sami mężczyźni. Kobiety też próbują, ale są w mniejszości. W tym roku pobiegło siedem pań, rok wcześniej – dziewięć.
Musisz biec po chaszczach z wielometrowymi kolcoroślami, z którymi zetknięcie kończy się raną na ranie. Po wzniesieniach, góra–dół, dół–góra i tak na zmianę. W sumie masz do pokonania pięć okrążeń, każde mniej więcej po 32 kilometry.
Jedno takie kółko wymaga podejścia na wysokość 3658 metrów i zejścia z powrotem. Suma podbiegów i zbiegów to niewyobrażalne 36,5 km. Mniej więcej tyle, ile himalaiści pokonują przy dwukrotnym wejściu i zejściu z Mount Everestu.
Walczysz z samym sobą i pogodą, bo do wyczerpania dokładają się chimeryczne warunki atmosferyczne.
– Wiosną pogoda tutaj jest nieprzewidywalna. Zdarzają się potężne wiatry, grad i śnieg z deszczem. To morderczy bieg – opisuje pomysłodawca tego ultramaratonu Gary Cantrell.
Stąd list z kondolencjami, który otrzymasz, jeśli się do niego zakwalifikujesz. "Z przykrością informujemy, że przyjęto cię do udziału w Barkley" – brzmi jego treść. Oprócz ciebie na starcie staje 39 osób.
ULTRAMARATON – coś więcej niż zwykły maraton (42 195 m). Biegacze mają do pokonania dłuższy dystans i ekstremalnie trudny teren.
Cantrell specyfikę morderczego biegu przybliżył w dokumencie o tytule jak z którejś ekranizacji Kinga – "Bieg, który zjada swoje dzieci". Bo takiej łatki doczekały się zmagania w Barkley.
Na trasie obowiązuje zakaz używania urządzeń GPS i wysokościomierzy, dozwolone są tylko mapa i kompas. Przydają się, bo Park Stanowy Frozen Head na terenie hrabstwa Morgan w stanie Tennessee, to jeden z najdzikszych i najmniej zaludnionych obszarów w Stanach Zjednoczonych.
Poza tym w plecaku możesz mieć, co chcesz. – Możesz dźwigać w nim tyle, ile uniesiesz. Jesteś zdany na siebie – przyznaje z dziką satysfakcją organizator.
– Każdy bieg ma złe miejsca, ale to jedyna impreza na świecie, która nie ma ani jednego dobrego – wytłumaczył raz Ed Furtaw, który wystartował już w kilkunastu edycjach. Oczywiście bez powodzenia.
W pierwszych 25 latach (premierowy był rok 1986) tylko 10 osób ukończyło bieg. W sumie szczęśliwców jest ledwie 15. W tym i poprzednim roku liczba biegaczy, którzy dobiegli do mety w wyznaczonym czasie 60 godzin, wynosi tyle samo: zero.
Trasą zabójcy Martina Luthera Kinga
Cantrella, w przeszłości zapalonego biegacza i ultramaratończyka, do zorganizowania szalonego rajdu po odludziu zainspirowała ucieczka z pobliskiego więzienia w 1977 roku Jamesa Earla Raya. To zabójca Martina Luthera Kinga. Uciekiniera odnaleziono po 55 godzinach, kilkanaście kilometrów od zakładu karnego.
Więzienie Brushy Mountain było uznawane za miejsce, z którego nie da się uciec. Wewnątrz warunki spartańskie, na zewnątrz – jeszcze gorzej. Ulokowane w kotlinie, otoczone górskimi szczytami pokrytymi lasem i gęstymi krzakami.
James Earl Ray pochodził z biednej rodziny. Z rodzicami i ośmiorgiem rodzeństwa mieszkał na podupadłej farmie na obrzeżach Ewing w stanie Missouri. Gdy w wieku siedmiu lat poszedł do szkoły, w ich wsi wciąż brakowało kanalizacji, nie było brukowanych ulic, a o dostępie do lekarza można było pomarzyć.
Konfliktów z prawem nauczył się od ojca, Jamesa Raya, który uciekał przed policją i skarbówką, posługując się fałszywymi dokumentami. Również James senior musiał mu pierwszy wpoić uprzedzenia do czarnoskórych, bo nie krył się ze swoim rasizmem.
Wyrok 20 lat za 120 dolarów
Na chłopaka skarżyli się nauczyciele. Gdy dorósł, żył z włamań, z czasem do swojego przestępczego CV dorzucił napady z bronią w ręku i oszustwa. Więzienne mury przyciągały go jak magnes. Gdy skończył czteroletnią odsiadkę, szybko przyszła kolejna. Za recydywę, konkretnie za kradzież 120 dolarów, skazano go na 20 lat.
Był 1967 rok, gdy pierwszy raz uciekł z więzienia. Zakład karny w Jefferson City opuścił nie niepokojony przez nikogo w ciężarówce, która przywoziła więźniom pieczywo. Zbiegł z kraju. Przeszedł rekonstrukcję twarzy, tak by zatuszować swoją tożsamość. Wtedy w spokoju mógł wrócić do ojczyzny. Szykował kolejny plan. Zakupił karabin z celownikiem optycznym i amunicję. 4 kwietnia 1968 roku w Memphis wycelował w Martina Luthera Kinga, czarnoskórego pastora, lidera ruchu na rzecz praw obywatelskich.
Zabójca przez Kanadę uciekł do Anglii. Schwytano go po dwóch miesiącach, gdy próbował odlecieć do Brukseli. Zamiast podróży do Belgii Raya czekała ekstradycja do USA.
Przed sądem przyznał się do zarzucanych mu czynów. Skazano go na 99 lat więzienia.
Za mury więzienia Brushy Mountain trafił w marcu 1970 roku. Na teren zakładu karnego wwieziono go w nocy, przy licznej obstawie, tak by uniemożliwić mu ucieczkę czy odbicie.
Naczelnik zakładu karnego był spokojny. Chełpił się: – Z tego więzienia za moich rządów nie uciekł nikt.
Przeliczył się.
Uciekł! Uciekł!
Góry wznoszące się nad więzieniem nazywano "trzecią ścianą", dwie pierwsze tworzyły grube mury. Dla zabójcy Martina Luthera Kinga okazały się pestką. Potrzebny był dobry plan i paru pomocników. Jeden z nich na spacerniaku zaaranżował bójkę, inny podleciał do muru, markując próbę pokonania przeszkody. To wystarczyło, żeby wprowadzić chaos i odwrócić uwagę strażników. W tym samym czasie, ale nieco dalej, Ray z pięcioma innymi osadzonymi przy użyciu rozsuwanej drabiny forsował 12-metrowe ogrodzenie. Wybrali tę część muru, którą obserwował strażnik przysypiający na służbie. Jednego ze śmiałków schwytano prędko, bo został dwukrotnie postrzelony w nogę. To była kwestia czasu. Gdy wrócił na teren zakładu, krzyczał triumfująco: – James Earl Ray uciekł! James Earl Ray uciekł!
Tak, zabójca pastora zbiegł. Uciekinierzy się rozpierzchli. Z Rayem trzymało się dwóch. Ich strategia była następująca: biec pod osłoną nocy, ukrywać się za dnia. Nad zalesionym wzniesieniami odludziem latało 15 helikopterów. Do akcji poszukiwawczej dołączyli okoliczni mieszkańcy, zachęceni nagrodą w postaci 25 dolarów za każdego zbiega.
Ucieczka stała się tematem numerem jeden w kraju. Na miejsce zjechało się około 300 reporterów.
Gdy policjanci z psami tropiącymi zaczęli deptać poszukiwanym po piętach, trójka uciekinierów się rozdzieliła. Dwóch szybko złapano, Ray tymczasem uciekał przez kolejnych kilka godzin. Biegł przez las, przekroczył jezdnię i zjechał w dół 40-metrowym nasypem. W którymś momencie postanowił zmylić psy. Zawrócił w zarośla, przebiegł przez polanę i znów udał się w pierwotnie obranym kierunku.
Zakopany w liściach
Po pewnym czasie położył się w miejscu pełnym zgniłych liści. Dokładnie się nimi przykrył, chciał odpocząć i przeczekać. Liczył, że psy nie wyczują jego obecności i zgubią trop. Mylił się. Ledwo żywy po ponaddwudniowej ucieczce został schwytany i zakuty w kajdanki.
– Wyglądał jak świnia po porządnym wytarzaniu się w błocie. Oblepiony ziemią, cały mokry i głodny – relacjonował później rzecznik więzienia.
Ray wrócił do Brushy Mountain. Ze zmęczenia, a może z czystej niechęci, lekarzom udzielał jednowyrazowych odpowiedzi. Umył się, dostał szklankę soku i przespał cały kolejny dzień.
Poszukiwania zbiegów pochłonęły 200 tys. dolarów. Rayowi do wyroku dorzucono kolejny rok odsiadki, do symbolicznych 100 lat.
Kilka miesięcy później dał się namówić na wywiad o godzinach swojej wolności. – To było pustkowie. Musiałem radzić sobie w miejscu, gdzie nigdy wcześniej nie było człowieka – opowiadał.
Miał ze sobą tylko parę kiełków pszenicy. Walczył z głodem. – Myślałem tylko o jedzeniu. O tej porze roku nie ma tam nic poza zielonymi jagodami – tłumaczył.
Drugiego dnia do i tak niemałych tarapatów dołączył lejący hektolitrami deszcz. Nie ułatwił zadania, Ray w pewnym momencie miał dość całej ucieczki. – Ale głód zabija w tobie wszelkie emocje – dodał.
Zmarł w kwietniu 1998 roku, na zapalenie wątroby typu C. Po 30 latach za kratkami.
Na początek chce złamać psychicznie
Kilka lat później Gary Cantrell uznał, że będą chętni, którzy spróbują uporać się z zalesionym i górzystym terenem. W dodatku szybciej niż zabójca pastora.
Bieg śladami kryminalisty (w pewnym momencie w pobliżu zamkniętego dziś więzienia trzeba pokonać tunel, którym James Earl Ray uciekał) wystartował w 1986 roku.
Walkę ze swoimi słabościami zaczyna się jeszcze przed startem. Dyrektor Cantrell wpadł na pomysł starannego przesiewu chętnych, stąd na sam początek próbuje ich złamać psychicznie. Termin biegu nie jest nigdzie podany, więc trzeba trochę pogłówkować.
Żeby zostać do niego dopuszczonym, należy przekonać do siebie esejem.
Na każdym etapie, od zgłoszenia się do biegu po ustawienie na starcie, czekają niespodzianki.
– Z doświadczenia wiem, że ludzie, których one zaskakują, nie radzą sobie na trasie, bo nic nie przebiega tak, jak sobie zaplanowali – tłumaczy główny organizator.
Wpisowe: niecałe dwa dolary i tablica
Gdy już się uda, trzeba uiścić opłatę. Wpisowe to dolar i 60 centów. To jedyne pocieszenie. Niewiele, bo to nie jest żaden bieg komercyjny.
W Polsce za udział w masowym maratonie trzeba zapłacić nawet 150 zł.
– Ludzie mówią, że moglibyśmy pobierać wysokie opłaty, a chętni i tak by byli. Ale my chcemy mieć tu takich, którzy cieszą się bieganiem i sobą nawzajem. To niskobudżetowa produkcja, dla każdego, niezależnie od sytuacji finansowej – tłumaczy ideę morderczego biegu jego dyrektor.
Śmieje się, że te drobne to jego fundusz emerytalny.
Za pierwszym razem uczestnik daje tablicę rejestracyjną i dorzuca coś, co zażyczy sobie organizator. Przez pewien czas domagał się białych koszul. Gdy już miał ich bez liku, poprosił o skarpetki. Później zbierał flanelowe koszule.
Utrudnienia się piętrzą. Biegacze muszą sami wyznaczyć sobie trasę. Przed startem zapoznają się z wyłożoną główną mapą. Odpowiednie punkty muszą przenieść na własną. Dla przypomnienia: GPS jest zabroniony.
– Kiedy ból jest nie do zniesienia, to znaczy, że jesteś na właściwej drodze – dowcipkują ci, którzy już poznali, czym jest Barkley.
Uczestnicy kreślą plan trasy w osobistych obozach – namiotach albo samochodach. Tam czekają plastry, maści na odciski i pudry na odparzenia. Jest specjalnie przygotowane, zmiksowane jedzenie, bo rozdrobnione lepiej się wchłania w trakcie wysiłku. No i litry płynów.
Na wodę w plastikowych baniakach można natrafić również na wzniesieniach. Ale różnie z nią bywa.
– Były takie biegi, kiedy na zawodników czekały kilkukilogramowe bryły lodu. Na górze było minus 12 stopni – tłumaczy bezduszny organizator.
Dźwięk muszli, papieros i start
Nikt ze starannie wyselekcjonowanej czterdziestki nie zna konkretnej godziny startu.
– Mówimy im tylko, że nastąpi w ciągu 12 godzin między północą a południem w sobotę, w dniu, w którym ma się odbyć bieg – Cantrell wyjaśnia dziwaczne zasady.
W pewnym momencie dmucha w muszlę, wtedy wydobywa się charakterystyczny dźwięk i od tego momentu uczestnicy mają godzinę do startu. Zbierają się i stawiają przy charakterystycznej żółtej bramie. Tam zaczyna się i kończy każde 32-kilometrowe kółko.
Bo to bieg okrążeniowy. Trzy pętle to tzw. Fun Run – dla zabawy, w wolnym tłumaczeniu. Ukończenie Barkley wymaga przebiegnięcia pięciu okrążeń i to w limicie czasowym 60 godzin (rekord to 52 godziny i trzy minuty).
Każde jest inne. Nikt tak naprawdę nie wie, czy jest to dokładnie 32 km, czy może więcej, bo organizator mógł zagrać wszystkim na nosie.
– Elementem tego biegu jest niepewność. Konieczność korzystania z umiejętności odszukiwania trasy – sam przyznaje.
Gdy już wszyscy są na starcie, Gary wyciąga papierosa i go zapala. To jego kolejne dziwactwo symbol. Kiedy pojawi się żar, bieg oficjalnie można zaczynać.
– Wszystko, co robimy, ma odrobinę czarnego humoru – tłumaczy.
"Dolina śmierci"
Tak jest z kartkami z książek rozłożonych na trasie w szczelnie zamkniętych opakowaniach. Są dowodami dotarcia do wyznaczonego punktu. Swego rodzaju punktami kontrolnymi, których bywa kilkanaście. Numer zawodnika odpowiada numerowi strony, którą należy wyrwać. Zdobyte kartki muszą być okazane na koniec etapu. Są liczone i jeśli ich liczba się zgadza, śmiałek może ruszać dalej.
Tytuły książek, na jakie natrafiano? "Dolina śmierci", "Prawie w domu", "Idiota". Kto ma dość, może się wycofać.
Na tym żarty się kończą, a zaczyna się walka z samym sobą na piekielnej trasie. Na każdego czeka kilkadziesiąt godzin wysiłku i bezsenności (chyba że wcześniej się podda). Słaniają się na nogach. Na stopach odcisk na odcisku, nie wytrzymują stawy, a ciało poranione jest dzikimi krzakami. A gdy do tego dochodzi szalejący klimat, pułapka jest gotowa.
– Najpierw musieliśmy zmierzyć się z wysokimi temperaturami, później sytuacja się odwróciła: było niewiarygodnie zimno i lał deszcz – opisuje tegoroczna uczestniczka Brytyjka Nicky Spinks.
Z bólem kostki przegrał w ostatniej edycji nie byle jaki mocarz. Jared Campbell to jedyny człowiek, który ukończył Barkley trzykrotnie. Na czwarty raz musi poczekać. John Kelly też skapitulował, to szczęściarz sprzed dwóch lat. Białą flagę wywiesił Karel Sabbe z Belgii, rekordzista Szlaku Appalachów, innego morderczego wyzwania, którego trasa prowadzi przez 14 amerykańskich stanów.
Pieniędzy za ukończenie biegu nie ma, tytułu mistrzowskiego również się nie otrzyma. Pozostaje satysfakcja. Zgłoszenia od chętnych do stoczenia walki z samym sobą w kolejnym roku już spływają.