Są tacy, którzy zawiedzeni wielkomiejską codziennością, uciekają w Bieszczady. Natomiast w latach 60. ubiegłego wieku była grupa ludzi, która poszła o krok dalej. Na skrawku indyjskiej pustyni rozpoczęli budowę "miasta z marzeń", miasta "ludzkiej jedności". Po 50 latach ten eksperyment się rozwija, a mieszkańcy domów niczym z "Gwiezdnych wojen", żyją bez zasad, jakie znamy. - Miasto jest odpowiedzią na problemy współczesnej rzeczywistości – ocenia Katarzyna Boni, autorka reportażu "Auroville. Miasto z marzeń".
Auroville, czyli z francuska połączenie "Aurore" i "ville", oznacza Miasto Świtu. 28 lutego 1968 roku przy udziale delegacji ze 124 państw świata i przedstawicieli UNESCO zainaugurowano działanie miasta, które swoim założeniu nie należy do nikogo i do wszystkich zarazem. Auroville jest realizacją założeń Matki, czyli Blanche Rachel Mirry Alfassy – Francuzki, która wcześniej pomagała filozofowi i mistykowi Śri Aurobindo prowadzić jego aśram – pustelnię gromadzącą jego uczniów. Między innymi dzięki niej aśram Śri Aurobindo stał się jednym z najsłynniejszych w indyjskiej historii.
Po śmierci Aurobindo w 1950 roku powstała Śri Aurobindo Society – organizacja, której celem nadrzędnym było propagowanie myśli Aurobindo. Alfassa szefowała tej organizacji do swojej śmierci w 1973 roku.
Ona też doprowadziła do powstania Auroville pod auspicjami UNESCO, które miało być w swoim założeniu urzeczywistnieniem myśli guru. Obecnie Miasto Świtu, którego zamysł architektoniczny stworzył francuski architekt Roger Anger, znajduje się pod opieką rządu indyjskiego. Ale trwa w zgodzie ze swoimi założeniami: bez polityków, sądownictwa, systemu monetarnego. Jest nieustannym eksperymentem, którego celem jest ludzka jedność.
Historie i współczesny obraz miasta opisała Katarzyna Boni, reporterka, absolwentka kulturoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim i psychologii społecznej na SWPS, a także Polskiej Szkoły Reportażu przy Instytucie Reportażu. Boni od trzynastu lat podróżuje, od jedenastu pisze o podróżach m.in. dla "Gazety Wyborczej", "National Geographic" i "Kontynentów". W 2016 roku wydała głośną książkę "Ganbare. Warsztaty umierania", za którą otrzymała m.in. Nagrodę Literacką dla Autorki Gryfia.
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: Auroville albo zgodnie z pani definicją: miasto z marzeń. Czyli co?
Katarzyna Boni: Czyli miasto, które zostało utkane z marzeń, przybrało realną formę. Doszło do tego w ten sposób, że w 1968 roku przy wsparciu UNESCO i 124 państw na skrawku południowoindyjskiej pustyni założono miasto, o którym mówiono, że potrzebuje go cała ludzkość. Nie będzie w nim podziałów ze względu na płeć, rasę, pochodzenie. Nie będzie w nim religii. Miało to być miejsce należące do wszystkich i nikogo zarazem. Ważnym jego aspektem miał być wieczny rozwój, czyli wieczna edukacja i niepoprzestawanie na tym, co dotychczas osiągnięto. Auroville miało być odpowiedzią na problemy ówczesnego świata. Było marzeniem wielu osób, a każda z nich w inny sposób zapewne sobie je wyobrażała.
Przede wszystkim było to marzenie Matki, która doprowadziła do powstania Miasta Świtu – jak byśmy przetłumaczyli tę nazwę z francuskiego. Matka miała niesamowicie ciekawe i bujne życie, które przywiodło ją w wieku około 40 lat do Indii. To tu zaczęła wspomagać w rozwoju myśl filozofa i guru Śri Aurobindo. Pomogła mu założyć aśram, a po jego śmierci ustanowiła centrum jego myśli. Konsekwencją tych działań była idea powstania Auroville.
Takie miasto było również marzeniem UNESCO, bo przecież chodziło o miejsce, w którym ludzie wszystkich narodowości będą pracować nad pokojem i - tworząc niezwykłą mieszankę kultur - stworzą nową jakość pomimo różnic. I w końcu było to marzenie wielu osób, które widziały na tej pustyni możliwość stworzenia nowego świata i nowego siebie.
To miasto trwa już ponad 50 lat i jest kwintesencją marzeń tych, którzy ciągle do Auroville przyjeżdżają. Ważne jednak jest to, że ono nie jest takie, jak wyobrażała sobie Matka.
Skoro mowa o Matce, która na świat przyszła jako Blanche Rachel Mirra Alfassa... Z książki wyłania się jako mistyczka, ale też jako twardo stąpająca po ziemi przedsiębiorczyni, silna osobowość, a w końcu artystka i wizjonerka. W końcu pozostała w historii Auroville jako idea.
Te określenia bardzo do niej pasują. Pewnie gdyby żyła, zżymałaby się na to, że stała się ideą – bardzo nie chciała być symbolem. Chciała inspirować, dawać innym okazję i szansę do działania. Mówiła, że w Auroville ma nie być religii – i było to wielokrotnie i bardzo mocno podkreślane. Bo ani ona, ani Śri Aurobindo – którego myśl była podstawą do założenia miasta – nie mieli być tam czczeni jako guru czy półbogowie.
Sama z Matką miałam długo problem przez to, że wielu aurovillan i aśramitów, z którymi rozmawiałam, mówili o niej z namaszczeniem. Jak o postaci nie z tego świata. Trudno było mi się przekopać przez ich opowieści do osoby, która po prostu była człowiekiem. Jeden z moich bohaterów, który nie poznał jej osobiście, wyznał, że cieszy się, że nigdy nie spotkał Matki za życia, bo pewnie stałby się w jakiś sposób wierzący. A tak to widzi w niej po prostu kobietę, która bardzo wiele osiągnęła na drodze duchowości, co daje mu nadzieję, że każdy z nas może zajść daleko.
Matka była kobietą, która była ciekawa nowych doświadczeń, które nie zawsze dawały się zamknąć w naukowe ramy. Interesowało ją, czym jest połączenie z tym, co nazywała boskością i to badała. Szła tą drogą bez żadnych kompromisów, przez co też jej życie było bardzo ciekawe. Wyprzedzała swoje czasy. Urodziła się w 1878 roku i próbowała wielu rzeczy: malarstwa, okultyzmu, pisania, podróżowała po świecie. A kolejne doświadczenia, były cegiełkami, które ją budowały. Odnoszę wrażenie, że była osobą, która bardzo poważnie traktowała wszystkie przeżycia i pragnienia duchowe.
Sama też twierdziła, że jej wcielenie jako Blanche Rachel Mirra Alfassa jest kolejnym w wędrówce jej duszy. Wśród poprzednich swoich wcieleń wspominała chociażby Nefretete.
Tak, Nefretete, Mona Lizę i Hatszepsut. Nie wierzę w reinkarnację, ale przynajmniej jedna czwarta populacji świata w nią wierzy. Dla hinduistów i buddystów to oczywisty i naturalny element codzienności. Założenie, że dusze wędrują z jednego do drugiego życia, stanowi ważny element wiary.
Patrząc na wcielenia Matki, można pomiędzy nimi znaleźć wiele wspólnych cech.
To są postaci charyzmatyczne, władcze, ustanawiające nowy porządek. Podczas pracy nad tą książką nauczyłam się wiele o hinduizmie, a właściwie o jego świętych księgach – Wedach, czyli początkach stworzenia świata. Do Auroville przyjechałam z zachodnim zapleczem kulturowym. Na początku zastanawiałam się, na ile to, co dzieje się wokół Matki i Śri Aurobindo, to rzeczy sekciarskie, a na ile jest to wpisane w bogatą tkankę kulturową tamtej części świata. W Wedach zachwyciło mnie to, o czym pisze Roberto Calasso w książce "Ka". Wskazuje w niej, że kwintesencją rzeczywistości jest to, że nieustannie opowiadamy sobie te same historie – tylko używamy innych imion i innych nazw bóstw i bogów.
W Auroville – jak mówiła pani w jednym z wywiadów – uderzyło panią, że pomimo tego, że miało to być miasto laickie kult Matki jest wśród niektórych bardzo żywy. Niektórzy z pasją kolekcjonują jej zdjęcia z różnych okresów życia. W rozmowach słychać, że Matka powiedziała to albo tamto na jakiś temat. Czy po śmierci Matki nie stało z nią w Auroville to samo, co w Polsce z Janem Pawłem II? Że konkretny człowiek przesłonił ideę, którą głosił?
To jest dobre porównanie, oczywiście zachowując adekwatne proporcje. Do tej pory nie zetknęłam się twarzą w twarz z charyzmatyczną osobą i może dlatego ciężko było mi zrozumieć opowieści o spotkaniach z Matką. O tym, że życie kogoś, kto przez kilkanaście sekund patrzył jej w oczy, całkowicie się odmieniało. W jej oczach odnajdywali poczucie pełnej akceptacji i już po chwili byli w stanie zadeklarować jej pełne oddanie. Podejrzewam, że podobne doznania mieli ci, którzy mieli okazję zetknąć się z Janem Pawłem II. Wydaje mi się, że jego postać pomagała mi zrozumieć postać Matki. To jasne, że oboje nie chcieli być stawiani na piedestale, ale po śmierci nie ma się już wpływu, co inni zrobią z twoją spuścizną.
Samo Auroville zaprojektował słynny francuski architekt Roger Anger. Opisy jego pomysłów nasuwają skojarzenie z wizją szklanych domów Żeromskiego. Czy obecne miasto wiernie oddaje jego zamysł, który sam w sobie był utopijny, bo zakładał nowoczesne miasto pośrodku pustyni?
Anger miał bardzo ciekawą wizję. Zaplanował, że miasto będzie miało kształt koła z obwodnicą w środku – Crown Road – wzdłuż której staną budynki administracyjne. Tak, jak zażyczyła sobie Matka, Auroville miało być podzielone na cztery strefy: mieszkalną, kulturalną, biznesową i międzynarodową. A wszystko to miało być otoczone lasem. Anger wymyślił, że z samego centrum miasta wybiegać będzie 12 półkolistych linii, przy których wybuduje się budynki, a wolne przestrzenie wypełnione zostaną parkami. Jego plan przypomina galaktyczny wir. Ale poza tą ogólną wizją nie zrobił nic więcej. Wychodził bowiem z założenia, że skoro to ma być miasto nienależące do nikogo i jednocześnie miasto wszystkich ludzi, wieczny eksperyment i nieustający rozwój, to pozostawił jedynie szkic – wytyczne. Zostawił innym architektom pole do działania.
W obecnej postaci w Auroville pozostał kształt koła (choć niecała ziemia należy do Auroville, a niektóre osady są poza planem miejskim) i Crown Road. Ponadto po Angerze zostało jedno eksperymentalne osiedle, znajdujące się już poza granicami miasta na mapie – Auroville z marzeń ma inny kształt niż Auroville na mapie. Te domy Angera, które powstały na pustyni, początkowo wyglądały jak z Tatooine z "Gwiezdnych wojen". Teraz jest tam las, więc osiedle pustynnych budowli sprawia wrażenie nieprzystającego do otoczenia.
Ogólnie rzecz biorąc, myślę, że jego plan został wdrożony. Obecnie trwa żywa dyskusja, czy tworzyć te 12 linii. Gdy tam byłam – w 2017 i 2018 roku – trwały zaciekłe spory. Były dwie frakcje, które reprezentowały dwa zupełnie przeciwstawne stanowiska. Ale wszystko i tak sprowadza się do tego, że Auroville posiada obecnie plan miejski, a planiści bardzo szczegółowo sprawdzają, czy realizacja kolejnych projektów jest możliwa. Chodzi między innymi o to, że nie wszystkie działki na terenie Auroville zostały wykupione pod miasto. Inną kwestią jest to, że badany jest wpływ nowych projektów na stan wód gruntowych, co jest akurat istotną sprawą, bo obniżanie się tafli wód gruntowych – które już się dzieje, nie tylko z powodu Auroville, ale z powodu rozrastających się okolicznych wiosek i zmian klimatycznych – może być niebezpieczne dla całego regionu.
Ideą Auroville było stworzenie miasta bez struktur społecznych, sądowniczych, ekonomicznych, kulturowych i państwowości, jakie znamy z otaczającej nas rzeczywistości. A mówi pani o planistach. Oznacza to, że jest tam jakaś struktura administracyjna.
Tak, w Auroville jest ratusz, jest zgromadzenie mieszkańców, jest sekcja finansowa, jest sekcja planistyczna. Ale decyzje zapadają bardzo powoli – dochodzi się do nich w ramach konsensusu.
A jak się żyje bez tych struktur? Opisuje pani na przykład swoją wizytę w piekarni. I co? Płaci pani pieniędzmi czy oferuje, że przyniesie pani worek zboża?
Mogłabym spróbować złożyć im taką ofertę. Myślę, że przyjęte zostałoby to z ciekawością i otwartością. Może właściciel piekarni uznałby, że nie potrzebuje worka zboża, ale przydałaby mu się pomoc trzy razy w tygodniu, a w zamian przekazałby mi za darmo pieczywo. Tego typu negocjacje potraktowane byłyby ze zrozumieniem, ale mogłabym też zapłacić rupiami indyjskimi. Auroville to nie tylko stali mieszkańcy, ale też przyjezdni – a skoro miasto należy do wszystkich, to turystów nie powinno się wykluczać. Poza tym turyści to dla Auroville niezbędny zastrzyk gotówki. Sami aurovillanie prowadzą jednak bezgotówkowe życie. W aurovillskich sklepach podają tylko swój numer konta.
Kwestie handlowe w Auroville są nieustającym eksperymentem. Na samym początku mieszkańcy dostawali zapomogę od Śri Aurobindo Society – organizacji, pod parasolem której je założono. Zapomogę zbierano na jedno konto. Pytano, kto czego potrzebuje i na podstawie tego robiono zakupy. Później był system koszy. Było kilka rozrzuconych wspólnot, do których dowożono kosze z zakupami – czasy były trudniejsze, więc niekiedy w koszu był tylko banan i bochenek chleba. Następnie był system kopert, polegający na tym, że wkładano do nich pewne sumy, które przeznaczone były na wydatki poszczególnych grup: leśnej, kuchennej, edukacyjnej. Gdy pieniądze zostały wydane przed zakończonym kolejnym okresem, wydatki były wstrzymywane, żeby nie schodzić pod kreskę. Ekonomia w Auroville jest przedmiotem prac magisterskich, wydano też o niej książkę. Obecnie ewolucja ekonomiczna miasta zaprowadziła mieszkańców do takiego momentu, że ci, którzy posiadają status rezydenta, mogą prowadzić biznes – będący własnością Auroville – i mogą wypłacać sobie środki niezbędne na utrzymanie.
Można też zaangażować się w bardziej bezpośrednią pracę na rzecz miasta, na przykład w administracji. Wtedy połowę wynagrodzenia dostaje się – jak to nazywają – "in kind", "w serdeczności", czyli w wymianie usług. To na przykład posiłki w aurovillskich lokalach gastronomicznych, albo ubrania szyte na miarę w aurovillskiej szwalni. Połowa wynagrodzenia wypłacana jest w rupiach, żeby nie ograniczać swobody zakupów w miejscach, które nie należą do Auroville. Generalnie tak, ale ci, którzy prowadzą biznesy, płacą za nią z przychodów firmy – czyli Auroville im ją opłaca, bo przychody firmy należą do Auroville, ale to skomplikowane i trzeba by wyjaśniać piętrowo.
Innych prób pozbycia się pieniądza było i jest więcej. Została na przykład wprowadzona "aura", która nie ma arbitralnej wartości ekonomicznej, ale którą na początku można było otrzymać wymieniając na sto rupii – czyli niecałe 5 złotych. A potem można było z nią robić, co tylko się chciało. Na przykład: przychodzę do fryzjera i mówię, że za strzyżenie mogę dać mu jedną aurę. On może tę aurę przyjąć i pójść do restauracji i powiedzieć, że za jedną aurę chce dwie pizze. Wartość aury ustalana jest w bezpośrednich negocjacjach pomiędzy stronami.
Auroville jako takie jest fundacją...
...należącą do rządu indyjskiego, który zapewnia jej niezależność. Dzięki temu może funkcjonować tak, jak funkcjonuje. Powołano międzynarodową radę, która stoi na straży, aby miasto istniało w zgodzie z ideami, jakie mu przyświecały na początku. I chociaż rada pilnuje pewnych założeń, to jako fundacja związana jest prawem indyjskim, jak na przykład tym, że musi mieć plan urbanistyczny, o którym rozmawialiśmy.
Użyła pani pewnego żartu, że aurovillan od turystów można rozpoznać po tym, że się nie uśmiechają. Dlaczego się nie uśmiechają?
Budowanie miasta z marzeń to jest cholernie ciężka praca. Też przestałam się uśmiechać po roku. To nie znaczy, że nie miałam bliskich przyjaciół, z którymi pokładałam się ze śmiechu, spędzając wspólnie wieczory. Wydaje mi się, że mamy ogromne oczekiwania wobec Auroville. Tak też było ze mną. Zakładałam, że wszyscy mieszkańcy będą lepszą wersją mnie, będą cały czas serdeczni, będą mieć zawsze czas dla mnie, będą wyrozumiali, będą odgadywać moje potrzeby. Że w tym nowym lepszym świecie będą napełniać innych nadzieją. Oczekiwałam, że spotkam ludzi, którzy żyją w zgodzie z samym sobą, mają czas na medytację, rozmowy z tymi, którzy chcą poznać ich ideały. Ale przecież nikt nie pyta warszawiaków, dlaczego nie chodzą cały czas uśmiechnięci. (śmiech) Dlaczego więc pytamy o to aurovillan? Sprostanie wyzwaniom codzienności to przecież ciężka praca, zwłaszcza w tamtych warunkach pogodowych.
Opisując historię Auroville, w pewnym momencie wprowadza pani nazwy kilku grup, jakie powstały w tym mieście, to między innymi Zdrajcy, Neutralsi, Tantrycy. Czy to oznacza, że w mieście, które miało być jednością, wykształciły się grupy społeczne?
Kiedy się to działo, Auroville było zupełnie innym miastem, zamieszkiwanym przez około 700, może 800 osób. I to był moment, kiedy pojawił się konflikt. Było to dla mnie kluczowe, bo pojechałam tam z pewną tezą: na ile my sami i nasza natura jesteśmy dla siebie przeszkodą w spełnieniu marzeń. W pewnym momencie w miejscu, będącym urzeczywistnieniem ludzkiej jedności, powstały głębokie podziały.
Na czym polegał ten konflikt?
Chodziło o nic innego jak o władzę, a raczej kwestię wpływów. Bo dopóki żyła Matka, Auroville było pod parasolem Śri Aurobindo Society, którego przewodniczącą była Matka. W biurze tego stowarzyszenia podejmowano wiele decyzji, na przykład o tak zwanym Prosperity, czyli o tym, co otrzymują nowo przyjęci mieszkańcy. Był to między innymi materac, parasol, raz w roku nowe prześcieradło i moskitiera czy raz w miesiącu mydło. I wszystko było dobrze, gdy żyła Matka. A po jej śmierci ludzie zaczęli się kłócić o to, czyja wizja Auroville jest "prawdziwsza".
Część z mieszkańców uważała, że to Śri Aurubindo Society zawiadywało miastem, a inna część była zdania, że organizacja była jedynie parasolem, a decyzje podejmowała Matka oraz że aurovillanie to wolni ludzie, i to oni fizycznie budują miasto, żyją na pustyni i nikt nie będzie za nich decydować, co jest dla nich i dla Auroville najlepsze. Zwracam uwagę na pustynię, ponieważ Śri Aurobindo Society znajdowało się 10 kilometrów od Auroville w Pondicherry – dawnej kolonii francuskiej. Tam też mieszkała Matka, która nigdy nie odwiedziła Auroville. Mówiąc w skrócie – po jej śmierci zrodził się konflikt między ludźmi z Auroville a ludźmi z Pondicherry. Z czasem ten konflikt zaczął się pogłębiać, powstało wiele różnych linii podziału – również w samym Auroville.
Nie chciałam jednak czynić z tego głównego tematu książki, ponieważ ten spór – choć arcyciekawy – został już dawno rozwiązany (to w jego wyniku rząd indyjski przejął pieczę nad Auroville i powołał Fundację). Mało tego, gdy zaczęłam ten temat drążyć – chociaż nikt nie ukrywa historii tego konfliktu – okazało się, że wielu mieszkańców nie miało o nim pojęcia. Wielu przyjechało znacznie później – w latach 90., dwutysięcznych – dawne spory mało ich obchodziły. Tam się nie żyje przeszłością. Ludzie skupiają się na teraźniejszości i na tym, do czego miasto dąży. Oczywiście są w Auroville osoby, które uczestniczyły w tamtym konflikcie, niektórym do dzisiaj trudno ze sobą rozmawiać. Ale dzisiejsze Auroville jest zupełnie innym miastem niż to sprzed czterdziestu laty i nadal się rozwija. Żyje swoim tempem, ze swoimi błędami, wzlotami i upadkami, ale trwa i to jest niezwykłe.
Jeśli dobrze pamiętam, Auroville tworzą już trzy pokolenia. Czy wieczny rozwój, który jest jedną z naczelnych idei Auroville, jest utopią, czy czymś, co może się urzeczywistnić?
Oczywiście nie wszyscy zostali w mieście. Wielu Pionierów wyjechało jeszcze w latach 70. Niektóre dzieci tych, którzy miasto budowali, wyjechały później – wizja rodziców nie była ich wizją. Ale są wnuki tych, którzy przyjechali tam w latach 60., które teraz kończą licea, rozpoczynają studia. Po skończeniu 18 lat każdy sam decyduje, czy chce zostać, czy wyjechać. Jeśli zrezygnuje ze statusu mieszkańca, zawsze może wrócić i przejść przez proces stawania się rezydentem, tak jak każdy inny człowiek niespędzający dzieciństwa w Auroville.
Natomiast jeśli chodzi o wieczny rozwój, to wydaje mi się, że jest to możliwe do spełnienia. Tylko zależy, o jakim rozwoju mówimy. Jeśli o nieograniczonym rozwoju gospodarki, który doprowadził do obecnego kryzysu klimatycznego – to dziś wydaje się, że już wszyscy rozumieją, że taki rozwój, życie na kredyt i ponad stan – jest niemożliwy. Ale jeśli mówimy o rozwoju osobistym i duchowym oraz o zrównoważonym rozwoju miasta jako fizycznej tkanki – to tutaj raczej nie ma nieprzekraczalnego pułapu.
Posłużę się przykładem z kultury japońskiej, która jest mi bardzo bliska. Tamtejsi mistrzowie, dajmy na to mistrz sushi, albo mistrz ceramiki, albo mistrz bambusowych naczyń do ryżu – 70- i 80-latkowie – mówią o sobie jako o uczniach. Wychodzą z założenia, że cały czas rozwijają swoje techniki i jeśli pomyśleliby, że osiągnęli wszystko, że już nie ma nic do nauczenia się, to oznaczałoby dla nich koniec życia. Śmierć. Platoński moment, w którym nic więcej nie ma, jest końcem ich drogi. I w taki sposób rozumiem rozwój, o którym jest mowa w kontekście Auroville. Że zawsze można czegoś się nauczyć, poprawić relacje między ludźmi, dążyć do samowystarczalności. To nie jest utopia. Utopię rozumiem zupełnie inaczej...
W jaki sposób?
Przy okazji pisania tej książki przeszłam niezłą drogę. (śmiech) Utopia z czasem stała się dla mnie czymś innym niż moje pierwsze próby zrozumienia tego pojęcia. Wcześniej było to klasyczne dobre miejsce, które nie istnieje, marzenie niemożliwe do spełnienia, coś ulotnego, czego nigdy nie osiągniemy. Po lekturze prac z filozofii i socjologii utopii zaczęłam przyglądać się jej jako czemuś, co wyznacza kierunek. Celem utopii nie jest zostać spełnioną, ale pokazywanie nam, że przyszłość może być inna, że sami tę przyszłość możemy stworzyć. Oscar Wilde powiedział, że mapa świata bez utopii nie jest warta jednego spojrzenia, ale po dopłynięciu do utopii, na tej mapie od razu powinna pojawić się nowa kraina, do której będziemy płynąć. Bo utopia, jeśli zatrzymamy się w niej za długo, staje się dystopią. Wydaje mi się, że przez to, że Auroville zakłada nieustanny rozwój, to właśnie bez przerwy na nowo wyznacza cele. Jego wizja to nieustanny rozwój świadomości. Kiedy osiągniemy coś, co sobie ustanowiliśmy za cel, od razu pojawia się nowe zadanie. Wiecznie zmieniająca się utopia to chyba jedyna "utopia", która ma szansę spełnienia.
Auroville było też odpowiedzią na problemy świata lat 60. XX wieku. To było tuż przed rewolucją seksualno-obyczajową – jak określają ją niektórzy. Był to świat zimnowojenny, pochłonięty konfliktami politycznymi i militarnymi, w Stanach Zjednoczonych trwała walka Afroamerykanów o równe prawa. Mam wrażenie, że 50 lat później świat zatoczył koło, a Auroville nadal trwa i się rozwija.
I Auroville jest znowu odpowiedzią na problemy współczesnej rzeczywistości. Wydaje mi się, że stawiamy sobie podobne pytania, co w latach 60. Oczywiście z innych pobudek, ale ciągle są to te same pytania dotyczące tego, czego szukamy i na co się nie zgadzamy. Czemu rzeczywistość, w której żyjemy nam nie wystarcza i czy możemy stworzyć nową. I jak to robić? Wydaje mi się, że nieustannie zataczamy koła: kryzys gospodarczy, konflikty zbrojne, rozluźnienie, chwila spokoju i na nowo to samo. Mam nadzieję, że jako ludzkość przeżywamy to z coraz większą świadomością.
Co ważne, nie chcę gloryfikować Auroville. Nie chcę, żeby powstało wrażenie, że to miasto znajduje odpowiedzi na wszystkie bolączki i rzeczywiście jest miastem przyszłości. Ono się cały czas tworzy, jest w nieustającej zmianie. Artyści o swoich pracach mówią "work in progress" – to chyba dobrze określa stan Auroville. Wielu z mieszkańców denerwuje się z powodu tego, jak Auroville wygląda, bo nie wygląda jak miasto przyszłości. Nie ma w nim szklanych domów, nie ma futurystycznych rozwiązań i przodujących technologii. Ono w ogóle nie wygląda jak miasto – to bardziej las z rozrzuconymi w nim wspólnotami. To, co mi się podoba w Auroville to to, że co chwilę pojawia się tam ktoś nowy. Miasto zmienia się dzięki takim ludziom. Przyjeżdżają tam z różnych powodów i wnoszą nową energię. Jest to miejsce otwarte na ludzi, którzy są niezadowoleni z zastanej rzeczywistości i napędzają to miasto z nową siłą.
Mówiła pani o tym, że UNESCO chętnie poparło pomysł stworzenia Auroville. Czy udało się pani dowiedzieć, czy coś, co sprawdziło się tam, przeniesiono na szerszą skalę?
UNESCO raz na jakiś czas powtarza w rezolucjach swoje wsparcie dla Auroville – ostatni raz w 2017 roku, tuż przed pięćdziesiątą rocznicą. Jednak – pomimo pytań skierowanych do UNESCO – nie udało mi się dowiedzieć, czy organizacja wykorzystała w jakiś sposób doświadczenia aurovillan. Próbowałam się skontaktować z przedstawicielami UNESCO, aby porozmawiać o tym, co się udało w Auroville wypracować, ale moje maile pozostały bez odpowiedzi.
Do Auroville po raz pierwszy przyjechała pani w 2009 roku, powróciła tam pani dziewięć lat później już jako reporterka. Za pierwszy razem wyjechała pani stamtąd po dwóch tygodniach. Dlaczego?
Sama chyba się stamtąd wygoniłam. (śmiech) Myślę, że wiele rzeczy się na to złożyło. Trafiłam wówczas do jednej ze wspólnot, bardzo otwartych na ludzi z zewnątrz, przyjmującą ich na wolontariat. Na jej podstawie nie można wyciągać wniosków o tym mieście. Nie czułam się w niej dobrze. Dziś wiem, że to nie był dla mnie czas, aby otworzyć się na tamten świat. Możliwe, że nie wszystko miałam przepracowane. Na pewno widziałam otoczenie bardziej radykalnie i zero-jedynkowo, łatwiej wydawałam osądy. Nerwowo reagowałam na idealizm, który dominował w tej grupie wolontariuszy, z którymi przebywałam a który wydawał mi się po prostu naiwny. Stwierdziłam, że Auroville nie jest dla mnie, choć tak naprawdę nic o Auroville nie wiedziałam, i wyjechałam. Ale już wtedy czułam, że to dobry temat na książkę o marzeniach i rzeczywistości.
Czego możemy się nauczyć od aurovillan?
To jest dobre, ale trudne pytanie. Zastanawia mnie, czy Auroville jest po to, żeby dawać nam jakieś gotowe odpowiedzi. Bo w moim odczuciu to miasto głównie zadaje pytania, których raczej nie zadajemy sobie na co dzień. Kim jestem? Co robię? Czemu to robię? Jak mogę zmienić siebie, żeby lepiej przysłużyć się światu? Co mogę robić, żeby być lepszą wersją siebie? Jak rozwijać własną świadomość? Jak pozbywać się ego? Myślę, że zadawanie pytań to coś, czego możemy się od nich nauczyć.
Ale z bardziej materialnych obszarów to na pewno możemy się od Auroville nauczyć, jak dbać o naturę. Pierwsi mieszkańcy tego miasta, nie mając pojęcia o reforestacji, zasadzili las na pustyni. To był olbrzymi projekt i cud zarazem. Wykorzystali nasiona, które ocalały w świątynnych gajach. Kiedyś rósł tu Wiecznie Suchy Tropikalny Las Wschodniego Dekanu. Ścięli go Brytyjczycy. Aurovillianie ogromnym wysiłkiem odtworzyli endemiczny las – z prozaicznego powodu: na początku potrzebowali cienia. Potem ten projekt się rozrósł i stał się bardziej świadomy.
Inną ciekawą rzeczą w Auroville, którą warto obserwować, jest edukacja. Kształci się tam dzieci ludzi świadomych własnych potrzeb. Zaciekawiły mnie zajęcia świadomości poprzez ciało, które są czymś innym niż lekcje wychowania fizycznego. Uczą rozumieć ciało w konkretnej przestrzeni, świadomości własnych emocji – jak one się objawiają? Jak na nie reaguję? Wydaje mi się, że my często jesteśmy odłączeni od naszej fizyczności, nie rozumiemy do końca, co czuje nasze ciało – czy to głód, czy gniew. Uczymy się tego na nowo: na warsztatach, na terapii. A w Auroville dbają o to od małego.
W książce wykorzystuje pani historie różnych bohaterów, tworząc z nich postaci symbole, odzwierciedlające różne etapy rozwoju miasta, ale także pokazujące rozmaite życiowe postawy, dotyczące także nieaurovillan. Jedną z nich jest Auroson, którego przemyślenia kończą właściwy tekst książki. Wspominając go, nasuwa mi się pytanie: czy potrzebujemy Auroville, czy Auroville – jako stan umysłu – możemy sobie stworzyć, gdziekolwiek jesteśmy?
Moim zdaniem, nie potrzebujemy Auroville. Sami aurovillanie uważają, że mogą być aurovillanami gdziekolwiek. To nie miejsce ich określa, ale postawy i doświadczenia. Jednak pytanie, czy potrzebujemy Auroville, czy nie, pojawia się tylko dlatego, że ono istnieje. Jest miejscem, które od 50 lat pokazuje, że można żyć inaczej. Wielu – w tym ja – przyjeżdża tam, żeby powiedzieć "sprawdzam". Ale być może to oni nas sprawdzają i przypominają, że można żyć według innych zasad. Nie potrzebujemy Auroville, ale dzięki temu, że istnieje, możemy zrozumieć, że nie potrzebujemy jego fizycznego istnienia, a jakość i ideały tego miasta możemy wcielać w każdym zakątku świata.
Dla niektórych Auroville może być utopijnym stanem umysłu. Jeden z moich rozmówców mówił, że papiery rezydenta nie czynią nikogo aurovillaninem. I myślę, że tak: Auroville jest stanem umysłu. Ale wolę unikać jednoznacznych odpowiedzi w tej kwestii, bo to miasto dla każdego może być zupełnie czymś innym.