Jarosław Kaczyński postanowił pójść drogą Orbana: zbudować w oparciu o władzę polityczną nieformalny układ oligarchiczno-klientystyczny i dokooptować do niego istotne części elit gospodarczych i finansowych. Do tego premier Morawiecki nadaje się idealnie. Jako "bankster" z elit III RP został politycznie adoptowany przez Kaczyńskiego i teraz może wiarygodnie mówić: idźcie drogą, którą ja przetarłem, a na tym nie stracicie. Dla Magazynu TVN24 Ludwik Dorn.
Jarosław Kaczyński postanowił pójść drogą Orbana: zbudować w oparciu o władzę polityczną nieformalny układ oligarchiczno-klientystyczny i dokooptować do niego istotne części elit gospodarczych i finansowych. Do tego premier Morawiecki nadaje się idealnie. Jako "bankster" z elit III RP został politycznie adoptowany przez Kaczyńskiego i teraz może wiarygodnie mówić: idźcie drogą, którą ja przetarłem, a na tym nie stracicie. Dla Magazynu TVN24 Ludwik Dorn.
Dokonało się. Ciąża była przenoszona, wody płodowe dawno odeszły, ale w końcu w ciężkich bólach narodził się Mateusz Morawiecki jako premier.
Odpowiedź na pytanie, dlaczego Beata Szydło przestała być premierem, jest banalna. Bo stała się w sposób oczywisty żałosna, śmieszna i groteskowa, a z punktu widzenia potrzeb politycznych obozu władzy premier nie może być śmieszny, żałosny i groteskowy.
Inaczej jest z dwoma podstawowymi pytaniami, które są zasadne: dlaczego premierem nie został Jarosław Kaczyński? Oraz: dlaczego premierem został Mateusz Morawiecki?
Rekonstrukcja rządu Beaty Szydło »
Obelga połączona z obrazą
Zanim jednak o tym, warto zwrócić uwagę na formę, w jakiej partia rządząca oznajmiła zmianę premiera. Otóż rzeczniczka PiS, pani posłanka Beata Mazurek, po posiedzeniu Komitetu Politycznego w czwartek oznajmiła: "Pani premier na ręce komitetu złożyła rezygnację. Została ona przyjęta"; a także "na stanowisko premiera Komitet Polityczny desygnował Mateusza Morawieckiego". Dobór słów nie był przypadkowy.
Zgodnie z art. 162 Konstytucji rezygnacja premiera jest równoznaczna za złożeniem dymisji przez Radę Ministrów, a dymisję przyjmuje Prezydent, powierzając Radzie Ministrów dalsze pełnienie obowiązków do czasu powołania nowego rządu. Zgodnie z art.154 ust. 1 Konstytucji to "Prezydent desygnuje Prezesa Rady Ministrów".
Prezes Jarosław Kaczyński, ustami pani rzecznik Mazurek, oznajmił prezydentowi Dudzie, że w sprawie odwoływania i powoływania rządu, on nie ma nic do gadania i ma zrobić to, co pan prezes mu każe. Była to – jak mawiał Sam Weller w "Klubie Pickwicka" – obelga połączona z obrazą.
Jeżeli tę obelgę dla osoby, ale także urzędu Prezydenta, pan prezydent Duda łyknie niczym indor kluski, to w kategoriach politycznych znaczy to tyle, że po okresie wybijania się na niezależność lokator Belwederu został sprowadzony już nie do parteru, ale do sutereny. Prezydent Duda wcale obelgi połączonej z obrazą nie musiał łykać, bo jeśli chodzi o uprawnienia konstytucyjne, to on jest teraz panem sytuacji. Zwykle bowiem prezydenci, żeby zaznaczyć przypisaną im przez Konstytucję podmiotową rolę, nie byli wobec swojej partii na zawołanie: przykładowo premier Donald Tusk złożył rezygnację i dymisję rządu prezydentowi Komorowskiego 9 września 2014 roku; dymisja została przyjęta 11 września, a Ewa Kopacz desygnowana na premiera 15 września.
Pan prezes Kaczyński nie zaryzykowałby upokarzania prezydenta przez panią rzecznik Mazurek, której pewnie kluczowe politycznie sformułowania jej komunikatu sam podyktował, gdyby nie miał żelaznej pewności, że prezydent Duda na tę obrazę w żaden sposób nie zareaguje. Okazało się, że miał rację, zniknął zatem podstawowy powód polityczny, który skłaniał go do objęcia teki premiera: problem z autonomią i podmiotowością polityczną prezydenta Andrzeja Dudy. Otrzymujemy zatem odpowiedź na pierwsze pytanie: dlaczego prezes Jarosław Kaczyński nie został premierem? Nie został, bo nie ma takiej politycznej potrzeby. Adrian powrócił i znów czeka w przedpokoju.
Między bajki należy włożyć odpowiedź , że nie został, bo nóżka go pobolewa. Może i pobolewa, ale pan prezes jest człowiekiem twardym nie tylko dla innych, ale też dla siebie. Gdyby uznał, że jest polityczna konieczność, to premierem by został.
"Nikt" Morawiecki
Skoro odpowiedzieliśmy sobie na pytanie, dlaczego pan Jarosław Kaczyński nie został premierem, to pora na odpowiedź na pytanie drugie: dlaczego został nim pan Mateusz Morawiecki?
Odpowiedź na pytanie pomocnicze: dlaczego premierem nie mogła być dalej pani Beata Szydło jest prosta. Po ciągnącym się jak glut z nosa lub brazylijska telenowela serialu "rekonstrukcja rządu" nikt z liczących się ludzi i środowisk nie mógł już pani Szydło traktować poważnie. Zatem odpowiedź na pytanie: dlaczego Mateusz Morawiecki? - wydaje się prosta. Skoro Beata Szydło nie mogła już dłużej być premierem, a Jarosław Kaczyński nie musiał nim zostać, to niby na kogo miało paść?
Nie dezawuuję tej prostej jak konstrukcja cepa odpowiedzi, bo jest w niej coś na rzeczy, ale zaproponuję bardziej rozbudowaną i subtelną, nawet jeśli będzie ona miała charakter uzupełniający.
Na początku wskażmy na dwie charakterystyki nowego premiera, które z pozoru przemawiają w kategoriach politycznych na jego niekorzyść. Po pierwsze, nie ma on żadnej pozycji w PiS, choć formalnie jest wiceprezesem partii. W przeciwieństwie jednak do np. Beaty Szydło nie ma rozeznania w układach partyjnych, nie ma zobowiązań, długów wdzięczności, znajomości. W PiS pojawił się znikąd i pod tym względem jest nikim.
Po drugie, jest w PiS ciałem kulturowo i mentalnie obcym. Beata Szydło jest pod tym względem krwią z krwi i kością z kości PiS. Prezentowała się na zewnątrz jako osoba cokolwiek pastewna: ot kumoszka, "kobieta pracująca, która żadnej pracy się nie boi", w jednym ręku trzyma mopa, by sprzątać stajnie Augiasza, którą stała się Polska po ośmiu latach rządów PO, a w drugiej ścierę, żeby przywalić nią w kwiczące ryje właśnie odrywanej od koryta "elity III RP". Jej rząd to był "rząd dla zwykłych ludzi, a nie elit", jak właśnie była premier podsumowała swoje dokonania. W przeciwieństwie do niej premier Morawiecki to krew z krwi i kość z kości tych obrzydliwych elit III RP. Razem z nimi rozwijał się, robił karierę, awansował i bogacił się. Był członkiem Rady Gospodarczej przy premierze Tusku, której przewodniczyła największa ohyda polskiego liberalizmu – Jan Krzysztof Bielecki; dał się nagrać na osławionych "taśmach prawdy" w ansztalcie Sowa i Przyjaciele.
Oczywiście, powierzanie odpowiedzialnych stanowisk w pionie finansowym i gospodarczym niepisiakom to stara praktyka prezesa Jarosława Kaczyńskiego, który ma bardzo trzeźwą ocenę jakości kadr, które wychował w PiS, i którymi dysponuje. Służby, wojsko, kulturę, edukację, sprawy społeczne to można im dać, ale finanse i gospodarka to sprawy poważne: ostatecznie budżet trzeba dopiąć, muszą być pieniądze na płace budżetówki, emerytury i 500+. Nie będzie na to środków, to nie będzie władzy. Już w pierwszym rządzie PiS kluczowe stanowiska w tym obszarze objęli ludzie w ogóle niezwiązani z PiS lub związani z partią bardzo słabo: choćby Zyta Gilowska (minister finansów) i Grażyna Gęsicka (minister rozwoju regionalnego, import z Platformy Obywatelskiej).
Jednakże między ważnym ministrem w sferze finansowej lub gospodarczej a premierem istnieje przepastna różnica: ministrowie "gospodarczy" mają zapewnić wpływ środków na "politykę", którą kontrolowany przez partię rząd prowadzi. Premier jest albo tylko twarzą ( jak Beata Szydło), albo twarzą i zarazem kreatorem takiej polityki (taką rolę przewidziano dla premiera Morawieckiego).
W polityce PiS i rządach PiS zajdzie zatem wraz ze zmianą premiera istotna zmiana linii. Co ją powoduje i na czym ma polegać? Istotne wydają się dwa punkty.
Po pierwsze, przejście od prostej prospołecznej redystrybucji do redystrybucji złożonej. 500+ to koronny przykład redystrybucji prostej: jest określona kwota, która ma trafić do określonej grupy wedle nieskomplikowanych zasad i niekomplikowanej procedury. Otóż z racji ograniczeń budżetowych nie ma już rezerw na inne przedsięwzięcia polegające na redystrybucji prostej.
Drugi najważniejszy społecznie, ale też atrakcyjny politycznie program PiS to Mieszkanie+, który ma charakter redystrybucji złożonej: wymaga daleko posuniętej współpracy różnych instytucji i podmiotów zarówno wewnątrz rządu (szereg ministerstw), jak i poza nim (spółki skarbu państwa, samorządy, sektor prywatny). Już w lipcu tego roku na kongresie PiS w Przysusze prezes Jarosław Kaczyński stwierdzał z ubolewaniem, że ten program ugrzązł, że za mało się dzieje. Był to efekt braku współpracy i koordynacji w rządzie i poza nim. I nie chodziło tutaj wyłącznie o ministra infrastruktury, ale też o samą premier, która konfliktów między ministrami nie rozstrzygała i nie była zdolna wymusić na nich skoordynowanej współpracy. Mateusz Morawiecki w roli premiera ma ruszyć z miejsca przedsięwzięcie, które jest na wagę reelekcji.
Układ oligarchiczno-klientystyczny
Sami politycy PiS i liczni komentatorzy wskazują, że obóz władzy zmienia swoje priorytety, że w drugiej połowie kadencji najważniejsza będzie gospodarka, jej rozwój, modernizacja, przyrosty innowacyjności. Jest to prawda, ale nie do końca. Sądzę, że z tymi oficjalnymi i nawet szczerymi uzasadnieniami związany jest nie do końca uświadomiony plan dyskretny, polegający na dążeniu do zbudowania w Polsce, w oparciu o władzę polityczną, układu oligarchiczno-klientystycznego, a do tego premier Morawiecki nadaje się idealnie.
Wielu zażartych, ale powierzchownych krytyków PiS zakrzyknie tu: no właśnie! A nie mówiliśmy! Kaczor upartyjnił państwo, a teraz chce upartyjnić gospodarkę. Nie do końca, bo rzecz jest bardziej skomplikowana i nie o upartyjnienie gospodarki tu chodzi. Jeśli odwołać się do podstawowych pojęć prawa rzymskiego, to Jarosław Kaczyński po zorientowanej na swoje potrzeby polityczne przebudowie imperium państwa (władzy rozkazywania ludziom i ich karania), czyli administracji, służb mundurowych i specjalnych, prokuratury i przede wszystkim sądów, skupiać zaczyna się na "dominium" - władztwie rzeczowym, które pozwala osiągać pożytki z dyspozycji posiadanymi zasobami.
Spójrzmy na tę kwestię w ramach szerszej perspektywy porównawczej obejmującej państwa naszego regionu. Otóż w Polsce elementy ładu oligarchicznego w ogóle nie występują albo występują niesłychanie słabo. Inaczej jest u naszych środkowoeuropejskich partnerów. Na Słowacji fundamenty ładu oligarchiczno-klientystycznego położyła długotrwała władza premiera Mecziara i choć on sam odszedł w polityczny niebyt, to struktura społeczno-gospodarcza pozostała bez większych zmian. W Czechach premierem właśnie zostaje najpotężniejszy w kraju gospodarczy oligarcha, który doszedł do tej pozycji dzięki uprzedniemu sprawowaniu funkcji ministra finansów. Na Węgrzech po uzyskaniu większości konstytucyjnej premierowi Orbanowi udało się zbudować klasyczny system oligarchiczno-klientystyczny w rozwiniętej postaci.
Polska nie poszła tą drogą, co po części było wynikiem zbiegu przypadków, po części świadomych decyzji i działań politycznych.
Na wzór węgierski
Teraz ma to się zmienić i wydaje się, że dzięki mechanizmowi dyfuzji wynalazków politycznych Jarosław Kaczyński postanowił pójść orbanowską drogą (w przeciwieństwie do Leszka Millera, który zapatrzony był w model bardziej wschodni).
Trafny opis sposobu budowania ładu oligarchiczno-klientystycznego przez Victora Orbana i kształt, jaki ten system przybrał, sporządził węgierski socjolog Balint Magyar (były minister oświaty w przedfideszowskich rządach), współautor książki "Węgierska ośmiornica", który ostatnio udzielił interesującego wywiadu tygodnikowi "Polityka". Zauważa on, że "na Węgrzech władza nie rozchodzi się przez struktury Fideszu, na ich czele stoją figuranci polityczni". Kluczowe dla tego opisu jest pojęcie "adopcyjnej rodziny politycznej" tworzącej nieformalną siatkę powiązań skupioną wokół premiera i w rezultacie "formalne ośrodki władzy zostają przejęte przez nieformalne ośrodki, które sprawują faktyczną władze polityczną i ekonomiczną. Podporządkowują sobie prywatne przedsiębiorstwa i, posługując się szantażem, wymuszają ogromne transfery na rzecz adopcyjnej rodziny politycznej".
W praktyce wygląda to tak, że faworyzowane przez władzę podmioty gospodarcze, także adoptowani do rodziny przedsiębiorcy prywatni, uzyskują możliwość ekspansji gospodarczej poprzez wymuszane przejęcia przedsiębiorstw nieadoptowanych. A co z tego ma partia, czyli Fidesz? Synekury w sektorze prywatnym dla miernot i figurantów, żeby siedzieli cicho i nie wtrącali się w poważne interesy.
Oczywiście na Węgrzech warunki do budowy takiego ładu społeczno-gospodarczego są o wiele bardziej sprzyjające: większość konstytucyjna w parlamencie, panowanie w samorządach, zakończony proces podporządkowywania sądów. W Polsce "imperium" państwa zostało przebudowane w obszarze służb, prokuratury i administracji rządowej, ale PiS nie ma większości konstytucyjnej, jest słaby w samorządach, proces podporządkowywania sądów jest na wstępnym etapie i musi potrwać. Ale nie od razu Kraków zbudowano.
Otóż jeśli kierownictwo PiS ma zamiar stworzyć w "dominium", w sferze gospodarki sektora prywatnego "adopcyjną rodzinę polityczną, to oznacza to stworzenie w ramach obozu władzy nieformalnej sieci powiązań i kooptację do niej istotnej części elit gospodarczych i finansowych III RP. Potrzebny jest zatem potężnie umocowany politycznie człowiek, któremu papiery adopcyjne będzie się składało, negocjowało z nim warunki adopcji, z którym będzie można w poczuciu pełnego bezpieczeństwa osobistego poważnie rozmawiać o poważnych sprawach, i który, co w polityce głębokiej i dyskretnej ma olbrzymie znaczenie, będzie operował tym samym kodem polityczno-kulturowym. W obozie władzy jedynym takim człowiekiem jest Mateusz Morawiecki.
Sam Jarosław Kaczyński unika jak ognia nieformalnych i nieoficjalnych kontaktów z sektorem prywatnym (podobnie zresztą postępował Donald Tusk). Kandydaci do adopcji nie będą o tej procedurze rozmawiali z ministrami Mariuszem Kamińskim czy Zbigniewem Ziobrą, bo po prostu będą się bali, że "cacy, cacy, buch po glacy": miło rozmawiają, ale nagrywają, a potem nas posadzą. A z Mateuszem Morawieckim to inna sprawa. On też jako "bankster" jest z elit gospodarczych III RP, został politycznie adoptowany przez prezesa Kaczyńskiego i może im wiarygodnie mówić: idźcie drogą, która ja przetarłem, a na tym nie stracicie. Warto zwrócić uwagę, że procedury adopcyjne PiS przećwiczył, jeśli chodzi o PRL-owskich funkcjonariuszy aparatu represji. Tak wybitna rola prokuratora stanu wojennego, posła Piotrowicza w przebudowie wymiaru sprawiedliwości to też sygnał do jego kolegów z ówczesnych czasów: jak złożycie papiery adopcyjne, to was adoptujemy i nie będziecie u nas mieli źle.
Pozostaje odpowiedź na pytanie, czy prezes Jarosław Kaczyński i premier Mateusz Morawiecki chcą świadomie budować w Polsce ład oligarchiczno-klientelistyczny, stworzyć adopcyjną rodzinę polityczną. W moim najgłębszym przekonaniu – nie. Ich intencje są zacne, czyste i nakierowane na stworzenie impulsu modernizacyjnego i rozwojowego dla polskiej gospodarki, ale te intencje nie mają większego znaczenia w zetknięciu z logiką procesów społecznych i politycznych, które uruchamiają. W jednej ze staroruskich bylin występuje "podłe bałwaniszcze pogańskie", które przed wyprawą wojenną oznajmia: "a teraz ja, podłe bałwaniszcze pogańskie, pójdę wojować cne chrześcijany". Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki nie mówią do siebie: a teraz my, pazerne pisiory, będziemy oligarchizować Polskę. Mówią: wytworzymy impuls do jej modernizacji i rozwoju.
Jarosław Kaczyński od lat dziewięćdziesiątych był przekonany, że najsilniejsze podmioty w sektorze prywatnym nie mają charakteru prorozwojowego, nastawione są na maksymalizację własnych zysków przez wykorzystywanie słabości państwa. Nie ukrywał on przy tym fascynacji polityką gospodarczą późnej sanacji, w tym planami Kwiatkowskiego; uważał i uważa, że w warunkach polskich to państwo musi być liderem modernizacji, rozwoju, innowacyjności.
Koncepcja Mateusza Morawieckiego jest mniej anachroniczna i bardziej subtelna, ale wpisuje się w intuicje Jarosława Kaczyńskiego. Polecam lekturę podrozdziału "Kapitał dla rozwoju" w 400-stronicowej "Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju". Mateusz Morawiecki słusznie zauważa rzecz oczywistą, że Polska jest uboga kapitałowo, a drogą do przezwyciężenia tej słabości jest osiągniecie efektu synergii między kapitałowymi zasobami publicznymi a kapitałem prywatnym. Instytucjonalnym narzędziem wytwarzającym tę synergię ma być przede wszystkim Polski Fundusz Rozwoju.
Ale taką politykę innowacyjną i prorozwojową może prowadzić na dłuższą metę jedynie państwo, które daje gwarancję bezpieczeństwa podmiotom prywatnym, które się w nią zaangażują. Czyli państwo o władzy konstytucyjnie ograniczonej: o w miarę bezstronnej i apolitycznej administracji publicznej, prokuraturze i o niezawisłych sądach. Państwo, w którym te konstytucyjne ograniczenia i hamulce władzy wykonawczej zostały zniesione - realizując politykę zaangażowania w procesy innowacyjne i modernizacyjne, musi doprowadzić do powstania antyrozwojowego układu oligarchiczno-klientelistycznego. Odwołując się do klasyka: Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki chcą dobrze, ale wyjdzie im jak zwykle. Polska na celowniku UE »