– To nie było usiłowanie zabójstwa, to było zabójstwo. Bo tamtej mnie już nie ma – mówi policjantka, którą chciał zabić nastolatek. Za kilka dni chłopak usłyszy wyrok.
Wtedy
Uderzenie. Takie, jakby ktoś pięścią walnął, a nie siekierą. Nogi się pod nią ugięły, oszołomiona wyszła na zewnątrz.
Noc była ciemna. Dotknęła rękami głowy. Dopiero potem zauważyła, że są czerwone od krwi. Czerwony i prawie przemoknięty był też jej policyjny mundur.
Pomyślała o Grześku. Weszli do sieni tego upiornego domu we dwoje. On został w środku. Czyli właśnie go zabijają, myślała.
Chciała wstać, ale nogi odmówiły posłuszeństwa.
Wszystko zaczęło się rwać. Krew, radiowóz stojący na podjeździe, karetka. Lekarz stojący przed nią, krzyczał do kogoś: "ona dostała siekierą w głowę".
Później jeszcze kilka rozmazanych przebłysków. I cisza.
A przecież miało być zupełnie inaczej.
Dyżur z Grześkiem. Jak zawsze od trzech lat, od kiedy Alicja trafiła do prewencji. Wcześniej pracowała w dochodzeniówce, ale ta praca podobała jej się bardziej. Byli razem z Grześkiem jak duet.
– Czułam się z nim bezpiecznie. To przyjaciel, za którego wszystko bym oddała – mówi Alicja Piekut w rozmowie o tym, co stało się w lutym 2015 r. w miejscowości Tańsk-Chorąże pod Mławą. Tam, gdzie miała zginąć razem z partnerem. Podczas interwencji, jakich w nocy wiele.
Dostali zgłoszenie o rodzinnej awanturze, niedługo potem byli na miejscu. Raptem kilka domów, ale tego konkretnego nie udało im się na początku znaleźć.
W dłoni oprawcy zadzwonił telefon. "Dyżurny komendy w Mławie, dobry wieczór. Proszę włączyć światło przed domem, bo patrol nie może trafić" – usłyszał w słuchawce. Odłożył słuchawkę, włączył światło przed wejściem do domu. Zacisnął ręce na siekierze, obok w gotowości czekała druga – w końcu policjantów w patrolu jest dwóch. Czekał.
Teraz
Z Alicją Piekut rozmawiamy chwilę po tym, jak opuściła gabinet psychologa. O skończonym procesie jej niedoszłego kata mówi niewiele. W sądzie pojawiła się raz, kiedy miała składać zeznania. Nie chciała tego robić przed – dziś 16-letnim – Damianem Ch.
– Wyprowadzili go. Wcześniej, kiedy siedział na ławie oskarżonych, spojrzałam tylko raz. Potem już nie miałam siły – mówi.
"Hanys", bo tak na niedoszłego mordercę mówili znajomi, może trafić za kratki na 25 lat. We wtorek były mowy końcowe. "Wnoszę o maksymalny wymiar kary" – mówił prokurator. "Wnoszę o sprawiedliwy wyrok" – skończył adwokat nastolatka. Na koniec wstał Hanys. "Przepraszam" – rzucił szybko w kierunku sali. Alicja nie przyszła, skruchę słyszał jej brat.
– Gówno, nie przeprosiny. Tak odklepanej kwestii w życiu nie słyszałem – skwitował już po procesie. Na sali rozpraw zresztą już wcześniej puszczały mu nerwy. Na przykład wtedy, gdy obrońca "Hanysa" prosił o przesłuchanie kolejnych biegłych, żeby "sprawdzić, co motywowało oskarżonym". – Bo chciał zabijać ludzi! – krzyknął. Sędzia mu zwrócił uwagę, więc potem tylko zaciskał pięści.
W Alicji nie ma tylu emocji. Przynajmniej nie takich.
– To nie jest nienawiść czy złość. To bardziej bezsilność. To jest człowiek, który odpowiada za usiłowanie zabójstwa i spowodowanie choroby zagrażającej życiu. Tak jest napisane w akcie oskarżenia. A on przecież zabił, zniszczył życie. Takie, które sobie wymarzyłam jeszcze jako dziewczynka – mówi.
Wtedy
Otworzyła oczy, było jasno. Sala szpitalna. Rodzina przy łóżku i lekarze, którzy referowali: "ostrze roztrzaskało czaszkę i zatrzymało się już w mózgu". Alicja dopiero wtedy zrozumiała, co się stało. Trzy dni po ataku "Hanysa" wiedziała, że prawie umarła.
A Grzesiek?
Grzesiek był bohaterem. Zabrał Hanysowi siekierę, kiedy ta była już w górze. Miała mu zrobić to samo, co stało się Alicji.
"Złapał go. Rzucił o podłogę, założył kajdanki. Wezwał karetkę" – mówili bliscy.
Alicja dowiedziała się, że żadnej kłótni domowej nie było. Był za to pijany nastolatek i jego dwie siekiery. W kieszeni miał telefon komórkowy, z którego zadzwonił do kolegi i powiedział, że "wezwie policję i zabierze im broń". W odebranych wiadomościach był SMS: "Hanys, ty tego nie rób!".
Zrobił.
Wie pan, co on mówił kolegom? Że zabije psy i będzie radiowozem wódkę rozwoził
matka Alicji
Grzesiek odwiedził Alicję w szpitalu. Nie stało mu się nic poważnego, ale był w szoku. Wtedy nie mówili o dramacie. Grzesiek opowie jej swoje wspomnienia tylko raz. Potem wspólnie uznają, że to sprawa zamknięta.
Teraz
– Wie pan, co on mówił kolegom? Że zabije psy i będzie radiowozem wódkę rozwoził – mama Alicji opowiada nam po jednej z rozpraw. W jej głosie miesza się złość i rozpacz.
Po tych słowach nie ma jednak śladu w materiale dowodowym, na podstawie którego w przyszłą środę sąd ogłosi wyrok. Są za to zeznania opiekunów, którzy relacjonowali: "Damian Ch. opowiadał w ośrodku, w którym przebywa od momentu zatrzymania, że zrobiłby to samo jeszcze raz, gdyby tylko miał możliwość".
– To nieprawda. Niczego takiego nie mówiłem – skomentował "Hanys". Potem znowu zamilkł. W zakończonym właśnie procesie odzywał się tylko kilka razy. Wypowiedział łącznie kilkanaście słów, w tym chłodne "przepraszam".
Jego obrońca Maciej Ciesielski podsumował, że jego klient jest "trudny", a kontakty z nim raczej powierzchowne.
– Zależy mi jednak, żeby wyrok uwzględnił to, że to nie jest oczywista sprawa. Oskarżony pochodzi z patologicznej rodziny, moje wątpliwości budzi decyzja o tym, że odpowiada jak dorosły. W momencie ataku miał ledwie 15 lat – podkreśla.
Prokurator mówi krócej: – Tu nie ma wątpliwości. Rzadko zdarzają się tak zdemoralizowane osoby.
Przyszłość
Wyrok zapadnie 18 maja. Alicja już wie, że nie będzie jej wtedy w sądzie. O tym, co się stało, pamięta ciągle. Bóle i zawroty głowy nie pozwalają o tym zapomnieć.
Zapomnieć musi za to o karierze policjantki. Dwie instancje komisji lekarskich stwierdziły, że jest niezdolna do służby. Alicja dziś jest rencistką.
– Co dalej? Nie wiem. Alicja, która wiedziała, czego chce, umarła wtedy, 14 lutego. Ta, która żyje, nie ma na razie pomysłu – kończy.
Redakcja Iga Piotrowska