Nim został wielkim amantem, obezwładniał jako czarujący łobuz w rolach rabusiów. W prawdziwym życiu też był na bakier z prawem - ze szkoły wyleciał za pijaństwo, za włamania trafił do więzienia. Mówi, że stoczyłby się, gdyby nie odkrył sztuki. Wielki aktor i reżyser Robert Redford żegna się z kinem filmem "Gentleman z rewolwerem", w którym z uśmiechem na ustach rabuje banki. Tylko jemu udaje się chwytać za serce w roli zbira.
Mała mieścina w Teksasie, lata 80. Przed chwilą z lokalnego banku wyszedł dystyngowany starszy mężczyzna w kapeluszu, który właśnie zdołał obrabować bank, nie oddawszy ani jednego strzału i nikomu nie grożąc. Spokojnie wsiadł do zaparkowanego blisko banku samochodu i odjechał. "To był prawdziwy dżentelmen, uprzejmy, dobrze ubrany facet z klasą" - tak kierownik opisał parę minut później policji nietypowego złodzieja. "Wyglądał na szczęśliwego gościa"- dopowiedział po chwili, a kasjerka, która po słowach: "To jest napad", napełniła pieniędzmi jego torbę, uzupełniła bez cienia żalu: "Niezwykle miły, starszy pan, cały czas się uśmiechał".
Forrest Tucker, w którego wciela się Redford, istniał naprawdę, choć filmowa opowieść stawia na dobrą zabawę i nie jest jego wierną biografią. Punktem wyjścia dla scenariusza stał się reportaż Davida Granna z tygodnika "The New Yorker", który opisał jego historię. Większość napadów, jakie oglądamy, miała miejsce naprawdę podczas długiej kariery kryminalnej Tuckera. Zaczynał jako 15-latek - co ciekawe, dokładnie w tym wieku Redford też włamywał się do sąsiadów - z więzienia uciekał 30 razy, a dobiegając osiemdziesiątki, dalej z zabójczym urokiem rabował banki, prosząc o "przyzwoitą" ilość gotówki, która pozwoliłaby mu na w miarę dostatnie życie. W napadach pomagali mu równie leciwi kumple z gangu nazwanego przez policjantów Gangiem Jedną Nogą Po Tamtej Stronie.
Film wyreżyserował David Lowery, choć można przypuszczać, iż dzieło zawdzięcza ostateczny kształt wskazówkom głównego aktora. Pozbawiona fajerwerków opowieść o nietypowym rabusiu to idealny tytuł na zwieńczenie kariery Sundance Kida z filmu George'a Roya Hilla czy Johnny'ego Hookera z "Żądła". "Gentleman z rewolwerem" jest bowiem powrotem Redforda do bohatera, jakiego wykreował u szczytu kariery w latach 70. Film jest zresztą nakręcony w klimacie tamtej epoki. Złoty chłopiec Hollywood, choć czas obszedł się z nim bezwzględnie, mimo głębokich bruzd na zniszczonej, niegdyś pięknej twarzy, wciąż ma ten urok i wdzięk, z którym trzeba się urodzić.
W filmie partnerują mu laureaci Oscara - Sissy Spacek w roli jego ostatniej miłości i Casey Affleck jako młody detektyw, dla którego schwytanie Forresta staje się życiową obsesją. W rolach dwóch pozostałych członków gangu starszych panów również oglądamy gwiazdy - Danny’ego Glovera oraz Toma Waitsa. Prócz autentycznej zgrywy w filmie jest też jednak sporo miejsca na życiowe refleksje i rozliczanie się z przeszłością. Czasem trudno wręcz zgadnąć, czy dotyczą one filmowego bohatera, czy może raczej samego Redforda, który przez całe życie uparcie szukał swojego miejsca na ziemi.
Wszyscy mówią: kocham go
Gdy w początku lat 60. objawił się kinu, Hollywood wstrzymało oddech, długo czekało bowiem na męską gwiazdę, która wniosłaby na duży ekran powiew świeżości, nie zrywając z klasyką. Bo przecież Redford, przez 40 lat nazywany złotym chłopcem Hollywood, był zabójczo przystojny w niepowtarzalny, klasyczny sposób. To ten typ mężczyzny, który zachwyca jednakowo i mamę, i babcię, nie mówiąc już o koleżance, ale i kolegę (najlepiej geja), a nawet tata zgadza się, że jest pioruńsko przystojny.
Złoty chłopiec - dostatecznie niegrzeczny, by zostać rabusiem, ze złocistą opalenizną na pięknej twarzy, z lekko rdzawą blond czupryną wolał teatr od kina i nie znosił telewizji, w której grał dla chleba. Wyglądał dobrze zarówno w podniszczonych dżinsach, jak i w w świetnie skrojonym fraku. Słowem: był mężczyzną idealnym, do tego dżentelmenem.
Największą sławę przyniosły mu filmy w reżyserii George'a Roya Hilla, w których zagrał u boku innego amanta, starszego o dekadę Paula Newmana, prywatnie swojego przyjaciela. Mowa oczywiście o antywesternie "Butch Cassidy i Sundance Kid" oraz o zrealizowanej cztery lata później komedii kryminalnej "Żądło". W 1969 roku, gdy pierwszy z tytułów wchodził do kin, Paul Newman był już gwiazdą, z kolei Redford stawiał pierwsze kroki na dużym ekranie. Obaj, choć urodziwi i szarmanccy, bardzo się jednak od siebie różnili. Newman kojarzył się z odpowiedzialnością i powagą, zaś Redford był zawsze niepokornym duchem, obsesyjnie walczącym o własną niezależność. Obaj mieli poczucie humoru i klasę, ale Newmanowi brakowało buńczuczności Redforda, która w zestawieniu z urodą działała piorunująco na płeć piękną.
Reżyserzy długo mieli z nim problem, bo nawet grając z pięknymi koleżankami, potrafił je przyćmić. Recenzenci pisali po premierze jednego z jego pierwszych filmów "Ciemna strona sławy", gdzie partnerował urodziwej Natalie Wood, że "miało się ochotę patrzeć wyłącznie na niego, a ekran jaśniał, gdy się pojawiał". Z tego samego powodu 20 lat później Sydney Pollack długo nie chciał zatrudnić do roli Karen Blixen wielkiej Meryl Streep. Bał się bowiem, że jest zbyt mało seksowna dla Redforda. Ona jednak walczyła jak lew. Ostatecznie reżysera przekonał sam aktor, a efekt wspólnej pracy tego duetu zachwyca do dziś. Film obsypano Oscarami, a jedynym, który nie dostał nawet nominacji był... Robert Redford. "Akademicy, w przeważającej mierze mężczyźni, pominęli go z zazdrości" - komentowano.
Krytyczka filmowa Pauline Kael napisała: "Podziwiam wielką kreację Meryl Streep w tym filmie, ale gdy go oglądam, nie potrafię przejąć się tym, że miota się z jego powodu. Myślę wyłącznie o tym, jak bardzo chciałabym być sama z nim w tym namiocie".
Ale droga Redforda do aktorstwa nie była wcale oczywista, ani tym bardziej prosta.
Szczenięce lata
Charles Robert Redford urodził się w Los Angeles w 1936 roku. Zaczął sprawiać kłopoty już na etapie życia płodowego, gdy u jego ciężarnej matki wykryto symptomy niedokrwistości złośliwej. O transfuzji nie było mowy, bo kobieta należała do Stowarzyszenia Chrześcijańskiej Nauki, które nie uznaje żadnych lekarstw. Ciężarnej groziła sepsa, chorobę zdołano jednak powstrzymać. Rodzice Redforda (Marthy i Charlie) nie mieli wtedy jeszcze ślubu.
Przyszły gwiazdor urodził się z sinicą i trafił na intensywną terapię. "Mama opowiadała, że moje życie wisiało na włosku. Lekarze stwierdzili u niej obniżony poziom tlenu we krwi, co często idzie w parze z wadami serca dziecka. Wyglądało na to, że nie przeżyję" - wspominał. To, że przeżył, traktowano jako cud. Gdy nabrał sił, rodzice wzięli ślub w lokalnym kościółku.
Bliskość Fabryki Snów musiała odbić sie na życiu dorastających tam dzieci. "Dla niego i wielu jego kolegów granica oddzielająca rzeczywistość od fantazji była niewyraźna. Ludzie urodzeni w promieniu paru kilometrów od Sunset Boulevard widywali Charliego Chaplina czy Betty Grable na ulicy albo w sklepie" - napisał w autoryzowanej biografii aktora "Robert Redford" Callan Michael Feeney.
Rodzice pochodzili z różnych środowisk. Łączyło je to, że pełno było w nich outsiderów. Matka stanowiła centrum wszechświata dla syna. Uczyła go historii, zabierała do rezerwatów Indian w Arizonie i do parku narodowego Yosemite. Jej przodkowie byli pionierami w dolinie Missisipi. Ponoć pierwszą osobą, która wzięła na ręce małego Roberta, był aktor Robert Young, co z perspektywy czasu można uznać za symboliczne. Tak naprawdę jednak miłością do kina też zaraziła go mama, która zabierała go na seanse do kina i wciąż opowiadała o nich. Nauczyła go też rysować. Okazało się, że ma chłopiec ma talent plastyczny. Szkicowanie ludzi i zwierząt zajmowało go od dzieciństwa.
Mama była piękna. Miała twarz i figurę gwiazdy filmowej, kochała poezję, była zawsze otoczona wianuszkiem wielbicieli. Upatrzyła sobie cichego Charliego Redforda, też bardzo przystojnego. On był nieśmiały, ona zuchwała, on był jankesem, ona konfederatką. Ich dwa światy skumulowały się w pamięci i wyobraźni syna, który całe życie szukał własnej drogi. Zamieszkali niedaleko Santa Monica w wynajętym domku. Ojciec początkowo dobrze radził sobie na giełdzie, ale zwolniono go z powodu... jąkania. By zarobić na rodzinę, podjął pracę mleczarza.
Ich dom sąsiadował z osiedlami Latynosów. Gdy ojciec zatrudnił się jako księgowy, rodzice posłali sześcioletniego syna do szkoły w Brentwood na obrzeżach Beverly Hills. Mały Bob zauważył zmianę. "Stanąłem jedną nogą w high lifie, a drugą nadal stałem na ulicy" - wspominał. Jego pobyt w Brentwood od początku był jednak katastrofą. Już pierwszego dnia uciekł z lekcji, bo... nie spodobała mu się fryzura nauczycielki. Znaleziono go i odstawiono do szkoły. Po kilku takich incydentach przydzielono mu dwóch dyżurnych do pilnowania. Znienawidził szkołę. Uwielbiał za to sport. Grał w tenisa, świetnie pływał, w końcu zajął się baseballem.
Na bakier z prawem
Z czasem Bobby przeniósł się do gimnazjum w Westwood. Miał ikrę i był typem lidera, a dziewczyny zaczęły zwracać uwagę na jego urodę. Po latach opowiadały, że wyglądał "jak skandynawski bóg". Był zabawny, ciągle w ruchu, nieustannie robił z siebie widowisko. Miał ruchy tancerza.
Powodzenie Redforda u dziewczyn budziło zazdrość kolegów. Flirtował z kilkoma dziewczynami na raz. O ile nie znosił szkoły, to rodzice zaszczepili mu miłość do literatury. Popisywał się ogromną wiedzą i był nad wiek dojrzały. Towarzystwo rówieśników przestało mu wystarczać.
Zaczął spędzać czas z lokalnymi rozrabiakami. Regularnie organizował eskapady. "W nocy zbierałem ekipę, przechodziłem z nią przez ogrodzenia cudzych domów i kąpałem się w basenach sąsiadów. "Pożyczałem"piwo z ich spiżarni" - wspominał. "Wymykał się nocnym patrolom policyjnym. Celem wypraw stały się włamania do opuszczonych posesji, gdzie urządzał z kolegami imprezy" - pisze Feeney.
Towarzyszem 15-letniego Redforda w tych eskapadach był Bill Coomber, chłopak z bogatego domu, którego trzykrotnie rozwiedziona matka studiowała kiedyś aktorstwo. Lubiła młodego Redforda, a zobaczywszy w szkolnym przedstawieniu, dostrzegła talent. Chłopcy jeździli samochodem bez prawa jazdy, pili bez umiaru i kradli w sklepach. Potem były ucieczki z domu - preludium do większych wyskoków.
Wkrótce Redford przeniósł się do University High, gdzie uczęszczał Bill. Obaj przystąpili do sławnego klubu Baronów. "To był gang uliczny, trudno to nazwać inaczej. Baronowie stali się przykrywką dla drobnych kradzieży" - przyznał. Bill został zatrzymany za nocne włamanie do szkoły dla dziewcząt. Trafił do aresztu i usłyszał zarzut kradzieży. Wkrótce aresztowano Redforda, który "pożyczył" sobie po pijanemu samochód ze skradzioną biżuterią w bagażniku. Po interwencji rodziców zarzuty wobec Billa i Roberta zostały wycofane, lecz obu wyrzucono ze szkoły.
Wspólne wyskoki skończyły się, gdy Redfordowie przeprowadzili się na wschód. Bobby znalazł nową dziewczynę, która wprowadziła go w świat klubów jazzowych. Był zachwycony. "Jazz to broń w walce z ugrzecznieniem. Zrozumiałem, jak potężna bronią jest sztuka" - wspominał. "Albo zrobi karierę w ważnej branży, albo stoczy się do rynsztoka" - wróżył przyjaciel. Udało mu się skończyć college, choć po drodze zaliczył jeszcze wypadek samochodowy (był wtedy pod wpływem haszyszu), z którego cudem uszedł z życiem.
Ojciec uznał, że ratunkiem może być sport. Bobby bez trudu otrzymał stypendium sportowe na Uniwersytecie Colorado i wrócił do przygody z baseballem. Szybko jednak go porzucił. Stał się samotnikiem, włóczęgą. Kupił stary samochód i zaczął podróżować. "Ten nawyk wędrówki został mu na całe życie. Regularnie kursował między Colorado i domem. (...) Raz, jadąc w kierunku Salt Lake City, zjechał w boczną drogę i zaniemówił. Zobaczył wąwóz, który zrobił na nim piorunujące wrażenie. Nazywał się Timp Haven. To tam później powstała wioska Sundance, tam wykuwał się jego osobisty projekt kulturalny" - pisze w biografii Feeney. Przez lata wracał tam i marzył, by to miejsce stało się jego własnością.
Sztuka i śmierć
Po zerwaniu z baseballem Redford wiedział już, że chce zajmować się sztuką. Wszystko zmieniło się, gdy w 1955 roku zmarła nagle na sepsę ukochana mama. Redford był zdruzgotany. Przez półtora roku szukał pocieszenia w dziewczynach i książkach. W twórczości Henry’ego Millera znalazł to, czego potrzebował. "Nikt inny nie atakował tak otwarcie hipokryzji w społeczeństwie. Pisał o gniewie, o żądzy seksualnej. To był szczery, otwarty przekaz. Czegoś takiego brakowało mi w życiu" - zwierzał się Feeneyowi. W pruderyjnej Ameryce dostępne były tylko europejskie wydania książek kontrowersyjnego pisarza. Redford, który kochał też europejskie malarstwo Modiglianiego i Gauguina, postanowił wyjechać do Europy. Władze uczelni dały mu do zrozumienia, że może nie wracać. W międzyczasie ojciec ożenił się z Helen Coomber, matką Billa, czego Bobby kompletnie nie rozumiał.
Wyjechał do Francji w apogeum zimnej wojny. Protesty robotnicze w Polsce w 1956 roku, potem sowiecka inwazja na Węgry. "Czułem się gotowy do politycznego nawrócenia. Ukształtowano mnie po amerykańsku, w duchu konserwatyzmu, niewrażliwości społecznej i niezrozumienia innych kultur" - wyznał. Francja wyrobiła w nim liberalno-lewicowe postrzeganie świata, któremu pozostał wierny. Zapisał się na zajęcia na paryskiej uczelni, "w której uczyli się Renoir, Degas i Monet". Okazała się równie napuszonym środowiskiem, jak to, od którego uciekł w kraju. Przyłączył się do studenckich radykałów demonstrujących przeciw sowieckiej interwencji na Węgrzech. Został spałowany i "dojrzał politycznie".
Potem były Włochy, gdzie chciał zarabiać, rysując na ulicy. Wraz z kumplem podczas srogiej zimy sypiali na ziemi w Rzymie. "Według relacji z tej wyprawy Redford miał którejś chłodnej nocy wziąć przykład z bohatera Jacka Londona i zakopać się... w krowim łajnie. Potwierdził, że to prawda" - pisze Feeney. Przez cały czas żyli o serze i wodzie. Obejrzeli za to zabytki. Dalej chciał podróżować już sam. Wynajął obskurny pokój, w którym sypiał w wełnianym płaszczu. Za oknem było minus 15 stopni Celsjusza. W prywatnej szkole pod auspicjami Akademii słuchał wykładów o Gauguinie. Schudł 20 kilo. Pucołowatego 20-latka zastąpił chudzielec. Wygłodzony, wiecznie zmarznięty, przeżył ciężkie załamanie. Godzinami patrzył nieruchomo w lustro.
Postanowił wrócić do kraju. Zdecydował się na studia w American Academy of Dramatic Arts. W biografii wspomina: "Traktowano nas z góry niczym w XVII wieku, jakbyśmy byli motłochem. No i nie chciałem zostać aktorem. Chciałem być Modiglianim. Wybrałem aktorstwo, bo ktoś powiedział: "Mógłbyś jeździć z przedstawieniami i malować dekoracje". Pomyślałem, że mogę zostać artystą!"
Wiara, nadzieja, miłość
Po powrocie z Francji Redford poznał piękną studentkę Lolę, mormonkę. "Przychodziła do mnie i rozmawialiśmy o życiu, a ja równocześnie malowałem" - pisał w dzienniku. Byli w sobie zakochani. "Poszukiwałem drogi duchowej. Czułem, że moje życie jest prostackie. Mormonizm Loli jawił mi się jako coś zdrowego i zbawczego" - wspominał.
Profesorowie twierdzili, że Redford ma potencjał, lecz coś go blokuje. Przełom nadszedł, gdy po raz pierwszy wystąpił przed publicznością jako Trieplew w "Mewie" Czechowa, przepełniony kazirodczą żądzą wobec matki. Nadał bohaterowi rys szaleństwa. Gigantyczny sukces przedstawienia kompletnie go zaskoczył. Wykładowcy byli w euforii. Jeden z nich, Francis Lettin, powiedział: "Co jakiś czas pojawia się aktor, o którym człowiek myśli: ten mógłby zagrać Hamleta. Jestem w branży od trzydziestu lat, ale ty jesteś pierwszym, który by się nadawał". Sukces "Mewy" pomógł mu odkryć, że w aktorstwie najważniejsza jest prawda.
9 sierpnia 1958 roku, tuż przed 22. urodzinami, w kaplicy w Las Vegas Robert Redford poślubił 19-letnią Lolę Van Wagenen. Potem odbyła się ceremonia mormońska z setką gości. Był szczęśliwy, choć jak zawsze pełen obaw. Miał stypendium, zatrudnił się na pół etatu jako sprzedawca w sklepie, pracował też jako dozorca w teatrze. Lola była kasjerką w banku. Mimo to ledwo wiązali koniec z końcem. Większość pieniędzy pochłaniały studia.
Dość szybko okazało się, że Lola spodziewa się dziecka, i oprócz radości znów czuł strach: jak dadzą sobie radę? Na szczęście pojawiły się propozycje ról. Na zawodowej scenie zadebiutował w "Tall Story" w Belasco Theatre. Po drodze były niewielkie role w telewizyjnych produkcjach, potem większe w serialach. Studia na AADA ukończył z doskonałymi oceanami.
Dzień przed premierą kolejnej sztuki na Broadwayu został ojcem Scotta. Był w siódmym niebie. Jako jedynak marzył o dużej rodzinie, a u mormonów dzieci są chlubą, co podobało mu się bardzo. Czuł się szczęśliwy. I stało się coś, czego nikt nie mógł przewidzieć. Czwartego dnia życia synek zmarł w nocy śmiercią łóżeczkową. Robert był zdruzgotany. Nie mógł funkcjonować, nie mówiąc o graniu. Jeździł w kółko setki kilometrów samochodem, co go uspokajało. Na wiele miesięcy odseparował się od ludzi.
Jedyne, co mógł zrobić, to rzucić się w pracę. Zaczął grać dużo na Broadwayu. Niebawem Lola znów była w ciąży a gdy urodziła się ich pierwsza córka Shauna, wszystko zaczęło wracać do normy. Wreszcie mieli dla kogo się starać. Redford wziął urlop i nie spuszczał z oka córeczki, bojąc się o nią panicznie. W końcu jednak przestał roztrząsać przeszłość, a zaczął patrzeć w przyszłość. Krytycznie przyglądał się Ameryce.
Agencja MCA wiedziała, że ma potencjał na wielką gwiazdę. "Przystojnych młodzieńców było wielu, ale mało który potrafił tak jak on, dać człowiekowi do myślenia" - wspomina jego agentka. Zaczął nosić z sobą notatnik, zapisywać spostrzeżenia i refleksje. Po latach złożył je w dziennik. Dokładnie tak samo jak Henry Miller.
W 1961 r. Redford znowu został ojcem. I ponownie jego marzenia o stabilności omal nie runęły. Syn urodził się kilka tygodni przed terminem i drżano o jego życie. Co gorsza, w ciężkim stanie znalazła się też Lola. Koszmary z przeszłości - fakt, że sam cudem przeżył, śmierć ich pierwszego dziecka, ponownie wróciły. "Lekarze dawali Jamiemu tylko czterdzieści procent szans, ale przeżył i wrócił do zdrowia" - wspomina. Wtedy postanowił, że priorytetem jest zapewnienie dobrobytu i spokoju rodzinie i zaczął snuć wizję sielankowego domu w górach, z dala od Hollywood. Postanowił zamieszkać w stanie Utah, w miejscu, które przed laty go zachwyciło. Zamierzał wrócić do grania w teatrach i w tym celu spędzać kilka miesięcy w roku w Nowym Jorku. Nie przekonała go nawet do pozostania wizja świetnie płatnej głównej roli w serialu, ku rozpaczy agentów.
Kupiony hektar ziemi w Timp Haven z widokiem na górę Timpanogos, gdzie Redford postawił dom, stał się po latach zaczątkiem największego na świecie Festiwalu Kina Niezależnego Sundance.
Kariera jak ze snu
Takich karier, trwających nieprzerwanie od sześciu dekad, bez potknięć i skandali, nie było wiele w historii Hollywood. Co najzabawniejsze, jej bohater Hollywood nie znosi. Filmowe hity z udziałem Redforda zna cały świat. Nie poddają się upływowi czasu.
Wspomniana już "Ciemna strona sławy", gdzie zagrał biseksualistę, przyniosła mu Złoty Glob. Prawdziwym strzałem w dziesiątkę był jednak występ w filmie George'a Roya Hilla "Butch Cassidy i Sundance Kid". Był rok 1969 i za sprawą tego antywesternu, 32-letni Redford stał się supergwiazdą. Nadchodząca dekada miała należeć do niego. Stał się jednym z najpopularniejszych aktorów amerykańskich i symbolem seksu (tytuł najseksowniejszego mężczyzny na świecie przyznawano mu czterokrotnie). Tragikomiczna opowieść o autentycznych postaciach Dzikiego Zachodu - Butchu Cassidym i Sundance Kidzie, rabujących banki i pociągi przestępcach, którzy byli nieuchwytni, a ulegli dopiero pościgowi w Boliwii, przeszła do historii dzięki kreacjom Redforda i Newmana. Jednocześnie dała początek najważniejszej przyjaźni w życiu Redforda.
Nakręcone 4 lata później "Żądło" znów z Hillem za kamerą i ponownie z duetem Redford-Newman, nie było odcinaniem kuponu od sukcesu. Tym razem mamy komedię kryminalną, która fundując widzowi humor z dreszczykiem emocji, przemyca dawkę dydaktyzmu. Osadzona w latach 30. w USA opowieść o dwóch drobnych oszustach, którzy mszczą się na gangsterze za śmierć przyjaciela, organizując przekręt wszech czasów, przyniosła twórcom 7 Oscarów. Jest skandalem, że żaden nie przypadł aktorskiemu duetowi. Skończyło się na nominacji dla Redforda.
W obawie przed zaszufladkowaniem odrzucił role w dwóch wielkich filmach Mike'a Nicholsa: "Kto się boi Virginii Woolf", gdzie miał się pojawić u boku Taylor i Burtona, oraz w "Absolwencie". Po latach obu bardzo żałował. "Usłyszałem, jak Nichols mówi do producenta: "Wybrałem Bobby'ego, bo zobaczyłem w wytwórni, jak działa na kobiety", nie chciałem zostać specjalistą od ról pięknych gogusiów" - przyznał w wywiadzie.
Śledząc karierę Redforda, trudno nie dostrzec prawidłowości, która towarzyszyła mu przez kolejne dekady: po każdym sukcesie następowała przerwa, ucieczka od zawodowej aktywności i powrót do własnego zakątka. W przeciwieństwie do innych gwiazd nie grał w kilku filmach rocznie, a począwszy od lat 80., przerwy między kolejnymi rolami sięgały nawet kilku lat. Najwięcej zagrał u Sydneya Pollacka - poczynając od filmu "Tacy byliśmy", opowieści o trudnej miłości działaczki politycznej (Barbra Streisand) i całkiem apolitycznego, niezwykle przystojnego pisarza, aż po głośne "Trzy dni Kondora" - świetne kino szpiegowskie. Wcielił się w agenta CIA, który odkrywa tajemnicę państwową i na własnej skórze przekonuje się, że osoby odpowiedzialne za jego bezpieczeństwo nie mają skrupułów, by się go pozbyć. Także z Pollackiem nakręcił "Pożegnanie z Afryką" według powieści Karen Blixen, dla wielu jeden z piękniejszych współczesnych filmów o miłości.
Cena sławy
Do ulubionych filmów Redforda należy też dramat "Wszyscy ludzie prezydenta" Alana J. Pakuli, oparta na faktach opowieść o dwóch dziennikarzach, którzy wpadają na trop afery, jaka pozbawiła potem Richarda Nixona prezydentury. "Po tym filmie trafiłem na czarną listę - opowiadał. - Odwiedziłem Paryż, gdzie uchodziłem za faceta, który obalił Nixona. Ktoś przysłał mi do hotelu gołą dziewczynę, chcąc wywołać skandal, ochroniarz zauważył śledzących mnie mężczyzn. Dostałem list z groźbami. Wepchnął mnie na tylne siedzenie samochodu i pognaliśmy w stronę granicy, jakby to były wyścigi Formuły 1. Wydawało mi się to groteskowe. Myliłem się. Ci ludzie naprawdę chcieli mnie dopaść".
Był rok 1980, gdy Redford dojrzał do tego, by wyreżyserować własny film. Wytwórnie, które zarabiały na nim kokosy, nie chciały jednak inwestować w Redforda-reżysera. Zdeterminowany, by nakręcić "Zwyczajnych ludzi" niemal zrezygnował z wynagrodzenia. Tymczasem opowieść o amerykańskiej rodzinie, przeżywającej traumę po tragicznej śmierci starszego syna, podczas gdy młodszy nosi w sobie winę i próbuje popełnić samobójstwo, stała się objawieniem gali oscarowej. Film otrzymał cztery złote statuetki, w tym najważniejszą, wygrywając z "Wściekłym bykiem" Martina Scorsese. Nakręcony za 6 mln dolarów dramat przyniósł 120 mln zysku. Reżyserowi zapłacono za pracę... 30 tys. dolarów, tyle co debiutantowi. Możliwość zrobienia filmu była jednak dla niego ważniejsza od pieniędzy. Zawstydzona wytwórnia po gigantycznym sukcesie obrazu wypłaciła mu 750 tys. dolarów.
Przez długie lata małżeństwo Redforda uchodziło za szczęśliwe. Żyjąca z dala od fabryki snów rodzina, miała się świetnie. Doczekali się trójki dzieci, nikt nigdy nie słyszał o romansach "najseksowniejszego mężczyzny świata". Z początkiem lat 80. coś zaczęło się w ich związku psuć. Wbrew plotkom powodem nie była Sonia Braga, którą reżyser poznał dwa lata po rozstaniu z żoną - w 1987 roku. Przyjaciele twierdzą, że Lola zaczęła mieć wielkie ambicje, bo pozazdrościła sukcesów sławnemu mężowi. Od lat zajmowała się ekologią, w czym aktor ją wspierał. Introwertyczny Redford nigdy nie wspomniał o powodach rozstania po 30 latach związku. Para wydała jedynie komunikat, iż "rozstają się ku zadowoleniu obu stron". Dorosłe już wówczas dzieci zapewniły, że rodzice pozostają w przyjaźni. Przez krótki okres rzeczywiście łączono Redforda z Bragą, która pojawiła się w jego kolejnym filmie "Fasolowa wojna". Dość szybko jednak brazylijską piękność zaczęto widywać z innym mężczyzną.
Redford dopiero kilkanaście lat po rozwodzie związał się trwale z inną kobietą - niemiecką malarką Sibylle Szaggars. W 2009 roku wzięli ślub. Sibylle wspiera męża w działaniach Sundance, które Redford uważa za swój największy zawodowy sukces. Rozwód nazywa z kolei największą życiową klęską. Założony na początku lat 80. ośrodek w stanie Utah od początku miał za zadanie stworzenie młodym twórcom warunków artystycznej niezależności i ucieczkę od komercji. "W skromnych produkcjach widziałem pasję, która szła na marne - wspomina Redford. - Hollywood nastawiał się wyłącznie na wielkie przeboje". On zaproponował wspólnotę artystyczną na wszystkich etapach powstawania filmu: od pisania scenariusza po dystrybucję. To z Sundance wyszły tak wielkie nazwiska, jak Quentin Tarantino, bracia Coen czy Damian Chazelle.
Kiedy w sierpniu br. Redford ogłosił, iż rozstaje się z aktorstwem, fani pisali, iż najbardziej szkoda, że mając tyle wielkich ról na koncie, za żadną nie odbierze już Oscara. Akademia ma jednak na sumieniu tyle wpadek, że to jedynie kolejna na długiej liście. Co prawda Redford otrzymał przed laty Honorowego Oscara, który ma za zadanie je korygować, ale i tak nie wydaje się, by statuetka o twarzy wujka Betty Davis była dla niego kwestią życia i śmierci. Odbierając tę honorową, wygłosił najkrótsze w historii Oscarów podziękowanie, mówiąc jedynie: "Dziękuję bardzo".
"Gentleman z rewolwerem" - bezpretensjonalny, ostatni film z udziałem Roberta Redforda o życiu pełną gębą, kryjący pod pozorami błahości porcję życiowych mądrości, wydaje się być głośnym Carpe Diem artysty, który mimo pożegnania, z pewnością nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.