Zmiażdżenie przez wodę, utonięcie, eksplozja, pożar - z tym wszystkim muszą się liczyć marynarze służący na okrętach podwodnych. Jest jednak jeden scenariusz straszniejszy od innych - powolne umieranie w ciemności, zimnie i desperacji, aż wyczerpie się tlen. Perspektywa takiej agonii, rozciągniętej nawet na wiele dni, skutkuje wyjątkową solidarnością wszystkich marynarzy służących pod wodą.
Ową solidarność widać dobrze teraz, podczas poszukiwań zaginionego argentyńskiego okrętu podwodnego ARA San Juan. Do akcji przyłączyło się praktycznie każde państwo, które mogło pomóc. Nawet Wielka Brytania, która pozostaje w złych stosunkach z Argentyną i toczyła z nią wojnę na tym samym skrawku oceanu niecałe 40 lat temu. W ramach poszukiwań po raz pierwszy od 1982 roku na argentyńskiej ziemi wylądował brytyjski samolot.
W akcjach takich jak ta, czas jest dosłownie sprawą życia i śmierci. Kilka godzin może decydować, czy znajdzie się półprzytomną i wyziębioną załogę, czy stalową trumnę wypełnioną ciałami.
Koniec może być nagły
Kiedy urywa się kontakt z okrętem podwodnym, możliwości jest kilka. Nie zawsze jest w ogóle po co się spieszyć i wszczynać wielkie poszukiwania. Czasem wiadomo, że odnaleźć można tylko rozerwany na tysiące części wrak. Tak na przykład było z nowoczesnym amerykańskim atomowym okrętem podwodnym USS Tresher w 1963 roku.
10 kwietnia, podczas prób wytrzymałości kadłuba po remoncie, na pokładzie doszło do awarii. Załoga nadzorującego testy z powierzchni okrętu usłyszała tylko trzy komunikaty od dowódcy USS Tresher: "Mamy drobny problem, dziób uniesiony, próbujemy szasować balast (wypychać wodę ze specjalnych zbiorników, aby uczynić okręt lżejszym)", niedługo później "900 N", a ostatecznie ledwo zrozumiałe "przekraczamy głębokość testową (maksymalna głębokość, na jaką okręt może się bezpiecznie zanurzyć)". Minutę później sonar zarejestrował głośny huk. Woda zmiażdżyła opadający na dno okręt z bezradną załogą.
Poszukiwań właściwie nawet nie wszczęto. Następnego dnia rano Pentagon oficjalnie poinformował o stracie okrętu i liczącej 129 osób załogi. Wszyscy zginęli w ułamku sekundy. Na głębokości około 500 metrów kadłub okrętu nie był w stanie wytrzymać ciśnienia wody i implodował. Załoga już kilka minut wcześniej musiała sobie zdawać sprawę, że jest zgubiona, kiedy okręt wymknął im się spod kontroli i zaczął opadać na dno prawie pionowo. Na pewno słyszała trzaski i jęki stalowego kadłuba coraz mocniej naciskanego przez wodę. Sama śmierć przyszła jednak szybciej niż mgnienie oka.
Po latach ustalono, że w wyniku spięcia doszło do awarii reaktora i jego wyłączenia. Bez napędu i możliwości poruszania się okręt zaczął powoli opadać na dno. Załoga próbowała szasować balast, ale ze względu na błąd konstrukcyjny w rurach ze sprężonym powietrzem powstały bryły lodu, które je zablokowały. Nie było jak wypchnąć wody ze zbiorników i uczynić okrętu lżejszym. Nie mogąc dość szybko ponownie uruchomić reaktora, załoga była skazana na zagładę. Od pierwszych problemów do implozji kadłuba minęło dziesięć minut.
Argentyna. Zaginął okręt podwodny »
Przedłużona agonia
Na drugim biegunie są jednak takie katastrofy, jak ta rosyjskiego okrętu podwodnego Kursk. Wówczas od sprawnej i szybkiej akcji ratunkowej zależy życie marynarzy. Ci z Kurska nie mieli jednak szczęścia. Akcja ich ratowania była powolna i nieskuteczna. 23 marynarzy czekało prawdopodobnie około doby w powoli zalewanym, zimnym i ciemnym rufowym przedziale okrętu, spoczywającego na dnie około stu metrów pod wodą.
Znaleźli się tam, ponieważ 12 sierpnia 2000 roku w dziobowym przedziale ich okrętu, mieszczącym wyrzutnie torpedowe, doszło do silnej eksplozji. Jej przyczyną była kiepskiej jakości torpeda ćwiczebna napędzana bardzo niebezpiecznym paliwem - nadtlenkiem wodoru. Większość ze 118 osób załogi zginęła od razu w przednich i centralnych przedziałach. Zabici falą uderzeniową, gwałtownym pożarem lub utopieni przez wdzierającą się wodę. Ci znajdujący się w tylnej, rufowej części okrętu mieszczącej reaktory i maszynownię, otrzymali jednak odroczony wyrok.
23 mężczyzn zgromadziło się w ostatnim, dziewiątym przedziale. Okręt z rozerwanym eksplozją dziobem opadł na dno, które w tym miejscu Morza Barentsa jest tylko sto metrów pod powierzchnią. To stosunkowo niewiele. Gdyby Kursk postawić w pionie na dnie, to wystawałby 50 metrów nad powierzchnię. Marynarze mogli mieć nadzieję, że ktoś szybko przyjdzie im z ratunkiem, zwłaszcza że w okolicy było 29 innych okrętów biorących udział w ćwiczeniach.
Czujemy się źle, osłabieni przez dwutlenek węgla. Ciśnienie w przedziale wzrasta. Jeśli spróbujemy wypłynąć, nie przetrwamy dekompresji. Nie przeżyjemy dłużej niż dzień.
Jest za ciemno, żeby pisać, ale spróbuję na wyczucie. Chyba nie ma już szansy, może 10-20 procent. Mamy nadzieję, że chociaż ktoś to przeczyta. Poniżej lista ludzi z innych przedziałów, którzy są teraz w dziewiątym i spróbują się wydostać. Pozdrawiamy. Nie rozpaczajcie.
Moi drodzy Nataszo i Saszo! Jeśli to czytacie, to znaczy, że mnie już nie ma. Kocham was oboje tak bardzo. Nataszo, wybacz mi wszystko. Saszo, zostań prawdziwym mężczyzną. Kocham.Notki znalezione przy ciałach we wraku Kurska
Ciała autorów tych notek, kapitana Dmitrija Kolesnikowa, podporucznika Andrieja Borisowa i nieujawnionego z nazwiska trzeciego marynarza, znaleziono dopiero ponad tydzień po wypadku, kiedy udało się dostać do wnętrza okrętu przy pomocy brytyjskich i norweskich nurków. Przedział dziewiąty był już wówczas zalany. Nie wiadomo, jak długo żyli uwięzieni w nim marynarze. Ich ciała były jednak mocno poparzone, więc jest możliwe, że zginęli w wyniku jakiegoś dodatkowego pożaru, który wybuchł później z nieznanych przyczyn.
Granica wytrzymałości to mniej niż kilometr
W praktyce jest tak, że jeśli dojdzie do poważnej awarii na pokładzie zanurzonego okrętu podwodnego, większe nadzieje na przeżycie są tylko wtedy, kiedy uda się wynurzyć. Choć i od tej zasady są wyjątki. W 1989 roku radziecki okręt Komsomolec zdołał się wynurzyć po wybuchu silnego pożaru na pokładzie. Załoga wyszła na zewnątrz, jednak był luty i znajdowali się na Morzu Norweskim. Woda miała kilka stopni. Kiedy na miejsce zatonięcia okrętu po kilku godzinach dotarł statek rybacki, żyło już tylko 30 z 69 marynarzy. Reszta zmarła z wyziębienia.
Kiedy nie da się wynurzyć, to możliwy jest scenariusz USS Tresher, czyli zmiażdżenie przez wodę. Okręty z okresu II wojny światowej były w stanie przetrwać do około 250 metrów głębokości, choć było to igranie ze śmiercią i standardem było niezbliżanie się do 200. Współczesne atomowe okręty podwodne mają utajnioną dokładną wytrzymałość i zazwyczaj jest podawane "ponad 300 metrów". Nieoficjalne szacunki mówią o tym, że kadłuby powinny wytrzymać ciśnienie pomiędzy 500 a tysiąc metrów. Rekordowe możliwości miał najprawdopodobniej wspomniany Komsomolec, który był jednostką eksperymentalną zbudowaną z tytanu. Jego kadłub miał wytrzymać zanurzenie na nawet ponad kilometr.
Jeśli do awarii dochodzi w stosunkowo płytkim miejscu, to okręt osiądzie na dnie, zanim zostanie zmiażdżony. Tak mogło stać się z argentyńskim ARA San Juan, ponieważ w rejonie gdzie ostatni raz nadał komunikat, ocean nie jest głęboki. Dno jest na około stu metrach. Wówczas marynarze, o ile przeżyją samą awarię, mają dwie opcje: czekać na ratunek albo próbować samemu uciec na powierzchnię.
Niezbędne stalowe nerwy
Ucieczka jest trudna i ryzykowna. W historii jest tylko kilka przypadków, kiedy się powiodła. Większość współczesnych okrętów ma specjalne śluzy ratunkowe, przez które można się wydostać bez zalewania całego wnętrza. Dodatkowo marynarze mają specjalne zestawy ratunkowe z zapasem powietrza na kilkanaście minut. Korzystanie z tego systemu wymaga jednak silnych nerwów, ponieważ śluzy są ciasne, a trzeba do nich wejść, zamknąć i zalać wodą, a następnie czekać w ciemności i zimnie, aż wyrówna się ciśnienie w środku i to na zewnątrz. Dopiero wówczas można otworzyć właz i wypłynąć.
Dodatkowo istnieje poważne ryzyko, że wynurzając się gwałtownie z kilkudziesięciu czy nawet stu metrów, człowiek dozna silnych objawów choroby kesonowej/dekompresyjnej (azot w krwi gwałtownie zwiększy objętość wraz ze spadkiem ciśnienia wody dookoła, blokując układ krwionośny), która może szybko zabić. Choć marynarze wszystkich flot intensywnie ćwiczą korzystanie ze śluz w specjalnych głębokich basenach, to w praktyce jest to ostatnia deska ratunku, wymagająca stalowych nerwów i szczęścia.
Radzieccy konstruktorzy stworzyli dodatkowo duże kapsuły ratunkowe, do których może się zmieścić na raz cała załoga. Zazwyczaj są wkomponowywane w kioski, czyli wystające nadbudówki okrętów. Dlatego te na nowszych radzieckich/rosyjskich są znacznie większe niż na zachodnich, gdzie takiego rozwiązania się nie stosuje. Po wejściu ludzi do kapsuły i jej zamknięciu, odrywa się ona od okrętu i wynurza. Na powierzchni służy jako szalupa ratunkowa, pozwalająca przetrwać wiele dni nawet w Arktyce.
Jednak w praktyce skorzystanie z kapsuły wymaga zaistnienia idealnych warunków. Przede wszystkim znajdujący się pod nią centralny przedział musi być dostępny, bo inaczej nie da się do niej wejść. Dość powiedzieć, że Kursk miał taką kapsułę, jednak na nic się nie zdała. Znajdujący się pod nią przedział został zdemolowany przez wybuch i zalany.
Liczenie każdego oddechu
W ostateczności pozostaje tylko czekać. Jeśli okręt nie jest zalewany, nic nie płonie ani nie wydzielają się trujące gazy, to największym wrogiem podwodniaka staje się dwutlenek węgla. W stalowej puszce, czym w praktyce jest okręt podwodny, mieści się tylko ograniczona ilość powietrza. Dodatkowy zapas można trzymać sprężony w butlach. Okręty o napędzie atomowym mogą produkować tlen i oczyszczać powietrze, ale wymaga to bardzo dużej ilości energii. Jednostki o napędzie klasycznym (silnik Diesla i elektryczny), takie jak na ARA San Juan, nie mają takich systemów. Na pokładzie są tylko awaryjne chemiczne pochłaniacze dwutlenku węgla, ale mają ograniczoną wydajność i mogą jedynie odwlec nieuniknione.
Człowiek, oddychając, zmniejsza w powietrzu zawartość tlenu i zanieczyszcza je dwutlenkiem węgla. Każdy oddech zbliża uwięzionych ludzi do momentu, kiedy powietrze stanie się trucizną. Najpierw pojawią się bóle głowy, zawroty i osłabienie. Potem dojdą wymioty. Na końcu utrata świadomości i śmierć.
Chcąc ograniczyć zużycie powietrza, uwięziona załoga musi do minimum ograniczyć wysiłek, aby oddychać jak najrzadziej. Oznacza to położenie się i najlepiej spanie. Ograniczenie rozmów i aktywności do minimum. Jednocześnie trzeba oszczędzać energię elektryczną, o ile w ogóle jest dostępna, czyli dochodzi ciemność i zimno. Atmosfera grobowa. I tak przez nawet kilka dni.
W przypadku ARA San Juan przedstawiciele argentyńskiej floty twierdzili, że w idealnych warunkach załodze powinno wystarczyć tlenu na około siedem dni. Oznacza to, że wyczerpał się najpóźniej w środę wieczorem. O ile załoga w ogóle przetrwała awarię, która doprowadziła do zniknięcia ich okrętu.
Szukanie igły w stogu siana
W czasie kiedy uwięzieni pod wodą marynarze walczą o każdy oddech, na powierzchni ratownicy zmagają się z czasem. Najpierw trzeba w ogóle zlokalizować uszkodzony i zatopiony okręt, co nie jest proste. Obszar poszukiwań ARA San Juan początkowo obejmował obszar większy od Polski. Do akcji rzuca się wyspecjalizowane samoloty i okręty, których standardowym zadaniem jest polowanie na okręty podwodne w celu ich zniszczenia, oraz specjalne jednostki ratunkowe.
Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to leżący na dnie okręt uda się szybko zlokalizować. Wówczas trzeba do niego jeszcze dotrzeć, do czego służą specjalne jednostki ratunkowe mające na pokładach małe łodzie podwodne i opuszczane na linie dzwony nurkowe. Muszą odnaleźć w ciemnościach leżący na dnie okręt, przyczepić się do specjalnych włazów ratunkowych i zacząć partiami wywozić marynarzy na powierzchnię.
Cała ta operacja jest znacznie trudniejsza, niż mogłoby się wydawać. Dość powiedzieć, że pierwsza ratunkowa łódź podwodna dotarła do wraku Kurska w mniej niż dobę, ale przez kilkanaście godzin nie udało się znaleźć włazu ratunkowego i do niego podłączyć. Akcję trzeba było przerywać, bo kończyła się energia w bateriach albo dochodziło do zderzeń i uszkodzeń jednostki ratowników.
Wszyscy złączeni jednym celem
Ponieważ w takich akcjach najważniejszy jest czas reakcji, obecnie istnieje ogólnoświatowy system współpracy ratowniczej. Największe marynarki, takie jak amerykańska, brytyjska czy rosyjska, dysponują specjalnymi siłami w ciągłej gotowości. Kiedy jakieś państwo poprosi o pomoc, sprzęt jest ładowany na pokłady ciężkich samolotów transportowych i przerzucany do każdego zakątka świata.
Tak stało się między innymi teraz. Amerykanie przewieźli do Argentyny kilka specjalnych robotów i pojazdów podwodnych, aby mogły szybko wejść do akcji, gdyby udało się zlokalizować ARA San Juan. W takiej sytuacji polityczne podziały nie mają znaczenia. Współpracę przy takich akcjach ćwiczą wspólnie nawet NATO, Rosja i Chiny.
Niestety w praktyce rzadko na cokolwiek to się zdaje. Jedyną pozytywną historią takiego ratunku w ostatnich dekadach jest uratowanie siedmioosobowej załogi małej rosyjskiej łodzi podwodnej AS-28. W sierpniu 2005 roku u wybrzeży Kamczatki zaplątała się w podwodne kable i opadła na dno na głębokości 190 metrów. Załoga miała zapas tlenu tylko na 72 godziny.
Rosjanie poprosili o pomoc międzynarodową po dobie. W ciągu kilkunastu godzin na Kamczatkę dotarły amerykańskie i brytyjskie roboty podwodne, przy pomocy których udało się przeciąć trzymające AS-28 kable. Łódź podwodna wynurzyła się niemal w ostatniej chwili. Siedmioosobowa załoga była ledwo żywa i już wymiotowała z braku tlenu.
Argentyńscy marynarze nie mieli tyle szczęścia.