Bez skrupułów wyrzuciła z partii własnego ojca, który teraz odgraża się, że na nią nie zagłosuje. Sprawiła, że skrajna prawica rozgościła się w centrum, a Front Narodowy nie straszy jak kiedyś, lecz wręcz staje się modny. Wielu zaś już dziś straszy, że Macron w 2017 oznacza tylko zwycięstwo Le Pen w 2022 – bo emocje, jakie obudziła jej kampania, są trwałe w porównaniu z doraźnymi planami jej liberalnych konkurentów.
Wchodzi Marine Le Pen do meczetu... Tak mógłby się zaczynać jakiś dobry dowcip, ale sytuacja, o której mowa, miała miejsce naprawdę. Francuska polityczka miała spotkać się z wielkim muftim Libanu ostatniego dnia swojej wizyty w tym kraju. Ale nie spotkała się, ponieważ na progu miano jej przekazać biały szal do nakrycia głowy. Liderka francuskiego Frontu Narodowego oczywiście odmówiła.
Widok kwaśnych min, mieszanki pogardy i niesmaku, na twarzach mężczyzn stojących naprzeciw kandydatki na prezydenta Francji był wart więcej niż tysiąc słów. Sztuczka udała się i jasna była zwyciężczyni tej konfrontacji.
Oglądając takie scenki, łatwiej zrozumieć, skąd bierze się popularność Le Pen i jak udało się jej przebić nacjonalistyczną i szowinistyczną bańkę, w jakiej jej partię zamykają media i duża część opinii publicznej. Le Pen nie zrobiła nic, czego nie mogłaby zrobić reprezentantka partii liberalnej czy lewicowej.
Jedni mogą zatem widzieć naruszenie zasady gościnności, brak poszanowania lokalnych obyczajów i próbę złamania religijnego tabu. Inni jednak - gest kobiety silnej, konsekwentnej i rzucającej wyzwanie mężczyznom, osobę o formacie, który pozwala jej narzucać własne warunki. Im więcej osób uwierzy, że Le Pen nie jest polityczką marginesu, ale mocnym głosem Europy – tym bliżej sukcesu jednej z najważniejszych jej życiowych misji. A misją tą jest zmiana wizerunku Frontu Narodowego. Albo inaczej: zamiana skrajności i politycznego centrum miejscami. Marine Le Pen od początku 2017 roku prowadziła w sondażach przed tegorocznymi wyborami prezydenckimi. W drugą turę wchodzi na drugim miejscu – poniżej oczekiwań, ale zgodnie z przewidywaniami, że to wokół niej, kimkolwiek byłby kontrkandydat, kręcić będą się francuskie wybory.
Córka kontra ojciec
Żeby opowiedzieć, jak to się stało, że partia uznawana wcześniej za skrajną i marginalizowana przez większość sił politycznych na francuskiej scenie politycznej przeniosła się do centrum, należy najpierw powiedzieć, skąd się Marine Le Pen wzięła i jaka była droga Frontu Narodowego. Ugrupowanie, któremu od początku w latach 70. XX wieku przewodził ojciec dzisiejszej bohaterki wyborów, długo pracowało na swoją etykietę radykałów. Jean-Marie Le Pen nie stronił od wypowiedzi mających antysemicki wydźwięk, a straszenie imigracją i regularne narzekanie na "nieprawdziwych" - czyli niebiałych – Francuzów było stałym elementem jego polemicznego repertuaru. Jeszcze w połowie lat 2000 narzekał na przykład na zbyt wielu niebiałych reprezentantów Francji w mistrzostwach piłkarskich, a plakaty jego partii ostrzegały: "Imigranci głosują, a ty zostajesz w domu?", choć wiadomo, że we francuskich wyborach nie głosują żadni imigranci, lecz obywatele i obywatelki republiki.
Ostrej retoryce antyimigracyjnej towarzyszył zdecydowany, choć z czasem ewoluujący program. Front Narodowy zaczynał jako partia prawicy, która mocno opowiadała się za wolnym rynkiem – czy raczej neoliberalną doktryną gospodarczą – a także sprzeciwiała się globalizacji i występowała z pozycji antyunijnych. Pieniądze na kampanie polityczne Le Pena, skazanego przez swoje wypowiedzi na ostracyzm, pochodziły od bogatych mecenasów.
Partię przez lata trapiły procesy sądowe – dotyczące albo samych wypowiedzi szefa, albo kolejnych problemów z przejrzystym rozliczaniem środków finansowych. Le Penowi udało się osiągnąć olbrzymi sukces w 2002 roku, gdy wszedł do drugiej tury wyborów prezydenckich – wtedy jednak zadziałała "blokada", jaką przeciwko Frontowi Narodowemu stosowały inne partie i dzięki głosom wyborców zjednoczonych przeciwko niemu Le Pen przegrał sromotnie z Jacquesem Chirakiem.
Największy zwrot przyszedł jednak blisko dziesięć lat później, gdy Le Pena w roli szefa partii zastąpiła jego córka. Marine rozpoczęła wówczas kampanię, która znana dziś jest pod hasłem "oddemonizowania" Frontu Narodowego, a której ofiarą był również senior rodu. Le Pen zaczęła pozbywać się najbardziej kontrowersyjnych twarzy, jasno dając do zrozumienia, że choć Front Narodowy jest partią sprzeciwiającą się imigracji i globalizacji, to na antysemityzm czy obrzucanie inwektywami na tle narodowościowym i etnicznym nie będzie tu teraz miejsca.
W 2015 roku pożegnała się zresztą z własnym ojcem, który jest na Marine wściekły i deklaruje nawet w wywiadach, że "jeśli utrzyma tę linię polityczną", to nawet nie zamierza oddać na nią głosu. Wyrzucenie Le Pena seniora nie było jednak końcem „oddemonizowania”, ale wejściem na jego kolejny, zaawansowany etap. Marine Le Pen zapewniała, że nie ma wyrzutów sumienia. - Odkąd to zrobiłam - śpię lepiej. Nie obawiam się, że po obudzeniu zaskoczy mnie nowy skandal wywołany przez człowieka, który założył partię w 1972 roku - mówiła dziennikowi "Le Parisien".
Front Narodowy pod wodzą Marine Le Pen wszedł w rolę zarówno nowoczesnej partii spoza tradycyjnego podziału lewica-prawica, ale i zaczął myśleć o sobie, a także o samej liderce, jako o marce na wolnym rynku. Marce, której potrzeba nowego startu i z którą trzeba oswoić nie tylko przekonanych, wiernych konsumentów.
Poparcie gejowskiego "ciacha roku"
Na rok przed tym, jak Marine Le Pen pozbywała się z partii ojca, pewien przystojny, młody mężczyzna zdobywał laur "ciasteczka" roku gejowskiego magazynu "Têtu". W postaci Matthieu Chartraire, bo tak się nazywał, nie byłoby być może niczego szczególnie zaskakującego, gdyby nie jego deklaracja polityczna. Matthieu ogłosił, że popiera Front Narodowy. Poparcie gejowskiej ikony piękności dla partii, której lider przez lata opowiadał się za oddzieleniem chorych na AIDS od reszty społeczeństwa, a o homoseksualizmie mówił jako o zboczeniu, było już jednak w mniejszym stopniu szokiem, a znakiem zmieniających się czasów.
Już rok wcześniej Marine Le Pen odmówiła pójścia na antygejowską demonstrację prawicy, sugerując, że jej konserwatyzm dotyczy spraw republiki, nie łóżka. Odkąd Le Pen objęła ster w partii, sama zatrudniła działacza LGBT w roli swojego doradcy. Konsekwentnie też zmieniała optykę: przedstawiała się jako obrończyni mniejszości. Nie mniejszości etnicznych oczywiście, ale kobiet, osób LGBT i wyznawców judaizmu, dla których zagrożeniem jest radykalny islam.
Kampania "oddemonizowania" miała pokazać "ludzką twarz" francuskiego nacjonalizmu na tle zdemonizowanego oblicza islamu i imigracji w ogóle. Przy tym wszystkim jednak Le Pen nieustannie odwołuje się do kluczowych republikańskich wartości: praw obywatelskich i świeckości.
W skutecznym lawirowaniu między centrum i radykalizmem przeszkodziły jednak Le Pen niezależne od niej zwroty kampanii. Po pierwsze: szybko się okazało, że po sondażowych klęskach polityków głównych partii – republikanów i socjalistów (na których Frontowi Narodowemu oczywiście zależało), Le Pen wcale nie będzie jedyną radykalną kandydatką. Czarnym koniem okazał się kandydat zielonej lewicy Jean-Luc Melenchon, który też wyrósł na fali niezadowolenia z globalizacji i rozczarowania dzisiejszym stanem UE. Melenchon skutecznie konkurował z nią o elektorat socjalny i na program gospodarczy w pierwszej turze – ostatecznie uzyskał czwarte miejsce, z wynikiem gorszym o dwa punkty procentowe niż Le Pen. Wzrost popularności tego kandydata pokazał, że strategia Le Pen nie jest bezbłędna.
Po drugie: nie udało się na trwałe uspokoić obaw społeczności żydowskiej, która mogła (głosując przeciwko imigracji i radykalnej lewicy) nieco jej pomóc. Tymczasem, mimo długich starań o „oddemonizowanie” dawniej antysemickiego Frontu, w ostatnich tygodniach przed wyborami szereg organizacji żydowskich i postaci życia publicznego postanowiło publicznie potępić kandydatkę i jej partię jako niewiele lepszą niż jej bagatelizujący Holocaust ojciec. W końcu, zdaje się, Le Pen sama zaczęła się nieco gubić: w lutym zaproponowała zakaz noszenia jarmułki analogiczny do zakazu noszenia burki.
Także w ocieplaniu wizerunku na potrzeby społeczności LGBT pojawiła się przeszkoda: młoda polityczka Frontu – Marion Maréchal-Le Pen, wnuczka Le Pena seniora – obiecała, że po wygranych wyborach zdelegalizują małżeństwa jednopłciowe. Konsekwentnie liberalny kontrkandydat Le Pen, Emmanuel Macron, może po tych ruchach z większą łatwością rozgrywać przeciw Le Pen kartą ksenofobii i wstecznictwa.
Dużo bardziej konsekwentnie zmieniał się program społeczny i gospodarczy Frontu. Od utyskiwania na "pasożytów" żyjących na zasiłkach do czegoś, co komentatorzy określają jako nowy, narodowy etatyzm: propozycję życzeniową, z gatunku "dla każdego coś miłego". Front Narodowy chce wielkich inwestycji w przemysł, zachowania prawa do przerywania ciąży, nowych uprawnień dla policji i służb oraz obniżki podatków od firm, osób prywatnych i VAT-u. A do tego wyjścia z UE i i eurostrefy oraz sojuszu z Niemcami i Rosją.
Na każdym etapie programu widać, że chodzi o priorytetowe traktowanie Francuzów względem obywateli innych krajów, w tym UE, połączone ze wzmacnianiem roli państwa, przede wszystkim w zakresie bezpieczeństwa publicznego i ochrony granic.
Istotną rolę odegrała w kampanii na przykład sprawa fabryki Whirlpoola – która dobrze ilustruje też clou ekonomicznego nacjonalizmu Frontu Narodowego. Producent AGD chciał przenieść fabrykę z francuskiego Amiens do Polski w związku z możliwością zaoszczędzenia na kosztach pracy w naszym kraju. Le Pen, wzorem Donalda Trumpa, obiecała własnoręczne powstrzymanie relokacji firmy. Mówiła, że niesprawiedliwością jest, iż Polska korzysta z unijnego wolnego rynku, a sama jednocześnie „zaniża koszty pracy, uprawia dumping socjalny i wykorzystuje deindustrializację Francji dla swoich korzyści”.
Dumping socjalny to określenie na konkurencję wykorzystującą niskie standardy pracy i zabezpieczenia społeczne: czyli po prostu przyciąganie biznesu dzięki niskim płacom i łatwości znalezienia (oraz wyrzucenia) tanich pracowników. We Francji wiele osób ma poczucie, że europejski wspólny rynek nie chroni przemysłu w ich kraju, lecz pozwala nowym krajom członkowskim „kraść” inwestycje ze starej Europy. Stąd bierze się niechęć do „nowej Europy”, której Le Pen jest wyrazicielką – choć oczywiście nie ona jedna.
Propozycja Le Pen to zarazem rodzaj izolacjonizmu i imperialnego rozmachu, który nie znajduje łatwych odpowiedników w Europie. Czegoś podobnego nie proponują ani Orban, ani Kaczyński. Ale nietrudno znaleźć pewne podobieństwa do innego polityka, który wygrał na upadku tradycyjnych partii. Mowa oczywiście o Donaldzie Trumpie.
Trumpizacja kampanii
Podobieństwo nie dotyczy wyłącznie programu, lecz podejścia do kampanii i polityki w ogóle. Z jednej strony Marine Le Pen – promowana przed wyborami po prostu jako "Marine" - przed długi czas grała o głos "środka" i "rozsądku", z drugiej zaś podchodzi do kampanii jako outsider. Zatrudniła podobnie jak Trump specjalistów od doradztwa, którzy traktują partię jako wehikuł wyborczy, podobnie też jak amerykański prezydent od razu zwróciła się w stronę mediów internetowych – w których, zdaniem analityków, ma zdecydowaną przewagę nawet nad bardziej profesjonalnymi i umocowanymi od dekad w politycznym establishmencie politykami.
Piętnastoosobowy zespół w jej sztabie pracuje nad tym, aby kampania Le Pen mogła zaatakować każdego konkurenta za pomocą internetowych memów, a zmobilizowana partyjna młodzieżówka gorliwie wrzuca w swoje kanały społecznościowe kolejne produkcje sztabu. Partia preparuje zabawne kreskówki o swoich przeciwnikach, z których na pierwszy ogień poszedł Francois Fillon, co jest dość dosłowną kopią z owianych już legendą – bo ostatecznie mało kto je widział – kreskówek Trumpa o Hillary Clinton, jakimi miała posługiwać się jego kampania, aby zniechęcić wyborców.
Ale duża część poparcia jest całkiem autentyczna. Prosty komunikat "jedynej partii spoza elit" jest pomyślany tak, aby trafiał do jak najszerszej grupy rozczarowanych i zniechęconych do odchodzącego prezydenta i parlamentu.
Odpowiedzialny za kampanię w internecie Philippe Vardon wywodzi się z młodzieżówki Bloc Identitaire, która łączy ludowe postulaty z językiem religijnym i sprzeciwem wobec liberalizmu. Vardon był autorem przedmowy do książki "Generacja Tożsamość. Wypowiedzenie wojny pokoleniu 1968" (Generation Identity ‒ A Declaration of War Against the '68ers, wyd. angielskie 2013), będącej fundamentem dla tworzącej się kolejnej, młodszej już, międzynarodówki antyliberalnej.
Vardon i inni młodsi zwolennicy Le Pen dzielą z amerykańską "alt-prawicą" wiele przekonań o "upadku cywilizacji", "samozagładzie Zachodu" i "wydziedziczaniu Europejczyków" i postulują kontrkulturę, rewolucję przeciwko dziedzictwu rewolucji obyczajowej i politycznej lat 60., w której widzą źródło upadku współczesnego, liberalnego świata. Paradoksalnie jednak cały czas ruchy te pokazują się jako otwarte: na młodych i starych, lewicę i prawicę, osoby homo- i heteroseksualne, a ich głównym przeciwnikiem są elity albo "pseudoelity".
Sama Le Pen korzysta też z poparcia tych samych środowisk, które uważają Brexit i wybór Trumpa za "swój" sukces. Sami autorzy kampanii Le Pen zastrzegają, że nie współpracują z nikim z zagranicy, ale z Rosji i Ameryki płynie masa głosów wsparcia dla "rewolucji" Le Pen. Ona sama zaś, w wywiadzie dla programu BBC "Hardtalk", w podobnych słowach odniosła się do wszystkich trzech wydarzeń: Brexitu, wyboru Trumpa i jej własnej kampanii. "Wyraża się wola ludu, przeciwnego ponadnarodowym instytucjom, polityce, potęgom finansowym. Przeciwko systemowi, który przez wiele lat bronił partykularnych interesów, a nie interesów ludzi" - tłumaczyła.
Romans z alt-prawicą
Partia wysyła też kolejne sygnały do amerykańskiej prawicy, sugerując, że czerpie od niej inspiracje i jest otwarta na współpracę. Breitbart News, medialne imperium Stephena Bannona, doradcy Trumpa i szefa strategii Białego Domu, cały czas odwleka długo zapowiadaną ekspansję w Europie, choć zwolennicy jego dziennikarstwa – także wśród polityków Frontu Narodowego – widzą we wsparciu Breitbart.com wielką szansę. Agresywne, zdeterminowane i jawnie politycznie zaangażowane publikacje tej platformy, która cieszy się dziś olbrzymią popularnością w anglojęzycznym internecie, daje rozmaitym politykom populistycznej prawicy dostęp do milionów odbiorców i wzmacnia ich przekaz.
Zwolennicy tak zwanej "alt-prawicy" widzą w Marine Le Pen kolejną bohaterkę ludu (jej hasło to "w imię ludu" właśnie) i celebrują jej postać w języku internetowej popkultury, z jej hermetycznymi żartami, jak wcześniej Trumpa. Także gorąco jest na chanach, forach internetowych, które zagrzewają do walki globalnie. Na stronach w rodzaju 4chana trolle prześcigają się w receptach na to, jak "zmemować Le Pen do zwycięstwa".
Ten rodzaj oddolnego poparcia pokazuje, jak dzisiejsza Le Pen jest rozdarta między nową, nieprzewidywalną prawicowo-lewicową falą populizmu a konserwatywną, tradycjonalistyczną i ksenofobiczną twarzą dawnego Frontu Narodowego. Marine chce być, jak to się mówi w Ameryce, „prezydencka”. Ale nie może przestać być też radykalna.
O francuską prezydenturę zmierzy się z Emmanuelem Macronem – politykiem, który Le Pen przeciwstawia własny miks ideologiczny. Macron jest proeuropejski, liberalny w sprawach społecznych i opowiada się za reformą UE, jednak w celu jej wzmocnienia. Podobnie jak Le Pen ma w swoim programie coś dla wyborców radykalnych i coś dla zachowawczych, bo w jego biografii i polityce punkty lewicowe i prawicowe są bardzo wymieszane. Macron jednak jest przedstawicielem elit politycznych Republiki i byłym ministrem. Pierwsza debata ujawniła już więc, o co w starciu między nim i liderką FN będzie chodzić – o to, czy Le Pen uda się z Macrona zrobić przedstawiciela oderwanego od rzeczywistości establishmentu. Pierwsze starcie zostało przyjęte przez obserwatorów jako bezprecedensowa pyskówka: Le Pen grzmiała, że Macron jest „bankierem”, który nic nie wie o życiu zwykłych ludzi. Ten odpowiadał jej, że ona jest „pasożytem”, który żyje z systemu politycznego, jaki rzekomo zwalcza i kontestuje.
Pożegnanie ze starymi partiami wcale nie oznacza nowej jakości. Dużo większe jest prawdopodobieństwo, że życie polityczne jeszcze głębiej się podzieli, tylko według nowych i odświeżonych linii. Większość startujących w wyścigu polityków byłoby dużo łatwiej pogodzić w kwestiach gospodarki czy bezpieczeństwa; w kwestii języka, podejścia do tabu i politycznych kanonów - już nie. Przemoc i społeczna degradacja na przedmieściach, radykalizacja młodych muzułmanów w więzieniach, terroryzm to tematy, które potrafią nawet statecznych i kulturalnych profesorów i ekspertki doprowadzić do zimnej wojny. Politycy przecież nie będą tych emocji gasić, ale dalej je wzniecać. Wielu zaś już dziś straszy, że Macron w 2017 oznacza tylko Le Pen w 2022 – bo emocje, jakie obudziła jej kampania, są trwałe w porównaniu z doraźnymi planami jej liberalnych konkurentów i intelektualnych diagnoz sytuacji wypływających z paryskich salonów.
Przy tym wszystkim jednak Le Pen ciągle lawiruje: raz zwraca się do bardziej radykalnych sympatyków, potem znów zaczyna się nieco hamować. Jej ewentualny sukces będzie też wypadkową kolejnych wydarzeń: porażka Geerta Wildersa w Holandii na pewno odebrała jej trochę wiatru. Z drugiej zaś strony zerwanie umowy Turcja-UE (relacje Erdogan-Bruksela pikują) i potencjalny napływ kolejnych tysięcy uchodźców na wiosnę, da jej do ręki narzędzie ożywienia kampanii.
Wieczór wyborczy we Francji. Komentarze »
Le Pen do pewnego stopnia nie prowadzi kampanii politycznej, ale front w wojnie kulturowej. Ta zaś wcale nie przebiega według tradycyjnych linii. Można być bohaterką gejów i Żydów, twarzą antyimigranckiej kampanii, zwolenniczką wyjścia z UE i gorącą zwolenniczką nowych, globalnych sojuszy przy jednoczesnym sprzeciwie wobec globalizacji. A co być może najciekawsze, po skutecznym rebrandingu i dzięki kilku sprawnym decyzjom można być tym wszystkim naraz.
Nie wiadomo jednak, czy przy tym wszystkim uda się być jeszcze prezydentką Republiki.