Polak coraz głośniej dopomina się podwyżki, Ukrainiec potrafi rzucić pracę z dnia na dzień, bo konkurencja zaproponowała mu lepszą stawkę. Tego problemu nie ma z pracownikami z Azji. Dlatego jest ich w Polsce coraz więcej. Ta fala dopiero nabiera rozpędu.
Jacek Zieliński właśnie skończył spotkanie w jednej z firm zajmującej się przetwórstwem warzyw i owoców. – Nie mają kim pracować – mówi i staje na poboczu, żebyśmy mogli chwilę porozmawiać.
Szaleństwo
- Kiedy zaczynałem dziesięć lat temu, odbierałem jeden telefon na miesiąc. Dziś mam po kilka rozmów dziennie. Gospodarka jest rozpędzona, a firmom coraz trudniej znaleźć pracowników. Młodych, którzy wyjechali na Zachód, mieli zastąpić Ukraińcy, ale dla nich Polska to tylko przystanek. Chcą jechać dalej, do Niemiec. No i mamy problem. Jedna firma chciałaby sprowadzić nawet tysiąc pracowników z Azji. Szaleństwo – mówi Zieliński.
Szaleństwo zaczęło się jakieś dwa lata temu. Wcześniej do Jacka Zielińskiego, który od dekady w Bangladeszu prowadzi firmę rekrutacyjną, dzwonili przede wszystkim przedsiębiorcy z zagranicy. Klient z Polski trafiał się sporadycznie. Teraz coraz więcej rodzimych przedsiębiorców zainteresowanych jest pracownikami z Azji – budowlańcami, szwaczami, spawaczami czy niewykwalifikowanymi pracownikami do zakładów produkcyjnych.
Zieliński nie sprowadza ich w ciemno. W Dhace otworzył centrum testów zawodowych. Potencjalny pracodawca może przyjrzeć się kandydatom, jak wykonują konkretne zadania na konkretnym sprzęcie i materiałach. Wybiera najlepszych, choćby tych z doświadczeniem w pracy na budowach w Katarze i Arabii Saudyjskiej.
- Dla nich zarobki w Polsce nadal są atrakcyjne. Pensja polskiego robotnika w zupełności ich zadowala. Oczywiście im lepszy specjalista, tym większe oczekiwania. Najbardziej doświadczeni spawacze mogą zarobić nawet kilkanaście tysięcy złotych – mówi Zieliński i jest przekonany, że zapotrzebowanie na pracowników z Azji dopiero nabiera rozpędu. – Szczyt jeszcze przed nami – dodaje.
Hindus i Nepalczyk na ratunek
To bardzo możliwe. Polscy przedsiębiorcy notorycznie już narzekają na brak kandydatów do pracy i problemy z zapełnieniem wakatów. Tylko częściowo sytuację ratują imigranci z Ukrainy, których w ubiegłym roku pracowało – według szacunków Narodowego Banku Polskiego – około 900 tysięcy. Firmy coraz głośniej mówią o potrzebie ułatwienia procedur przy zatrudnianiu pracowników z Azji – Indii, Bangladeszu czy Nepalu.
Azjaci to przede wszystkim dużo tańsza siła robocza. Ale Michał Wysłocki, prawnik specjalizujący się w legalizacji pobytu i pracy cudzoziemców w Polsce, zwraca uwagę na jeszcze jeden aspekt. Jego zdaniem firmy są zmuszone sięgać po cudzoziemców, bo na rynku brakuje nie tylko pracowników mało wykwalifikowanych, ale też specjalistów m.in. w branży IT i w budownictwie.
Fala nabiera rozpędu
Z danych Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej wynika, że w 2017 roku zezwolenie na pracę w Polsce otrzymało 2,4 tys. Bengalczyków, 3,9 tys. Hindusów i ponad 7 tys. Nepalczyków.
Liczby może nie rzucają na kolana, jeśli porównujemy je do statystyk dotyczących Ukraińców (w ubiegłym roku pozwolenie na pracę dostało ich 192,5 tys.), ale jeśli weźmiemy pod uwagę dane z poprzednich lat, to widać tendencję wzrostową.
W 2016 roku pozwoleniem na pracę w Polsce cieszyło się około 700 Bengalczyków, 1,2 tys. Nepalczyków i 1,4 tys. Hindusów. W 2014 roku było to zaledwie 282 Bengalczyków, około 400 Nepalczyków i 763 Hindusów.
Imigranci z Bangladeszu i Nepalu najczęściej trafiają do przemysłu, są operatorami maszyn i urządzeń albo wykonują proste prace. Z Indii w ubiegłym roku najwięcej przyjechało informatyków. To często pracownicy firm indyjskich, oddelegowani do pracy w Polsce.
Azjatów chętnie u siebie widzieliby też sadownicy, którzy podczas zbiorów mają problem ze skompletowaniem załogi. – Chcemy, żeby pracownicy z Azji mogli przyjeżdżać do pracy sezonowej w Polsce na podstawie uproszczonej procedury, jak to jest w przypadku Ukraińców czy Białorusinów. Na pewno będziemy namawiać ministerstwo do zmiany przepisów – mówi nam Mirosław Maliszewski, prezes Związku Sadowników RP i poseł Polskiego Stronnictwa Ludowego.
Część imigrantów znajduje pracę w gastronomii. Jedną z nich jest Amina, Hinduska, która w Warszawie mieszka od wiosny. Wcześniej przez dwa lata pracowała w Holandii. Do przeprowadzki namówili ją przyjaciele, od kilku lat osiedli już w Polsce. Powiedzieli o wakacie w zaprzyjaźnionym barze, pomogli z formalnościami i przeprowadzką, znaleźli mieszkanie, a kiedy jest potrzeba, opiekują się córką Aminy.
Amina nie wdaje się w szczegóły, na pytania odpowiada zdawkowo. W Polsce żyje jej się dobrze, na pracę nie narzeka. Cieszy się, że coraz częściej wychodzi z zaplecza na salę obsługiwać klientów, choć po polsku zna tylko kilka prostych zwrotów. Amina czeka. Za kilka miesięcy do Polski przyjechać ma jej mąż. Chętny do jego zatrudnienia już jest.
Hindus dowozi jedzenie
Sporo Azjatów można spotkać również na warszawskich ulicach, jak na rowerach i z wielkimi torbami na plecach rozwożą jedzenie w ramach Uber Eats. Oburzyło to niedawno Krzysztofa Bosaka, polityka związanego z Ruchem Narodowym. Bosak zamieścił na Twitterze wpis, w którym sugeruje, że rozwożenie przez Hindusów jedzenia to temat na debatę.
Wpis Bosaka skomentowało w sumie kilkaset osób. Jezuita Grzegorz Kramer uznał, że ta wypowiedź jest poniżająca dla Hindusów.
Firma dokładnych statystyk nie prowadzi, ale w przesłanym komunikacie czytamy, że w tej chwili kilkanaście procent jej dostawców pochodzi spoza Polski. Część z nich to studenci. Stawka? Nawet 23-25 złotych na godzinę. Nie muszą znać polskiego, bo zamawiający jedzenie bardzo dokładnie może określić, gdzie ma być dostarczone – do której klatki, na które piętro.
Harish, 22-latek z Indii, przyznaje jednak, że z tym czasami bywa problem, bo nie każdy precyzyjnie podaje adres, pod który ma być dostarczone jedzenie. – A i tak wszystkiemu winien jest potem dostawca, zwłaszcza jak jest obcokrajowcem – mówi.
Na relacje z Polakami Harish nie skarży się. Bardziej na pogodę. Przyjechał do Warszawy jesienią, załapał się na pierwszą w jego życiu zimę. - Nigdy jej nie polubię - mówi.
Zawsze myślał o wyjeździe z Indii. Spora część jego znajomych wybrała emigrację – do Anglii, Niemiec, Australii. Do przyjazdu do Polski przekonał go przyjaciel. Życie jest tańsze niż w Niemczech czy w Wielkiej Brytanii, a pracę znaleźć można dość łatwo – przekonywał. Harish dał się namówić. Pieniądze odkłada na studia.
Polska przyciąga studentów
Izabela Bień z Biura Analiz Sejmowych, w analizie poświęconej zagranicznym studentom w Polsce, powołuje się na raport Głównego Urzędu Statystycznego, z którego wynika, że w 2016 roku na polskich uczelniach kształciło się 65,7 tys. obcokrajowców. W zdecydowanej większości (82 proc.) to Europejczycy, a 35,5 tys. z nich to Ukraińcy.
Hindusów jest ponad dwa tysiące. Bień pisze, że Indie odnotowały największy przyrost liczby studentów rok do roku (o 140 proc.). To może być dopiero początek. W maju przedstawiciele kilkunastu polskich uczelni spotkali się z prawie dwoma tysiącami kandydatów na studia w naszym kraju. Liczba studiujących w Polsce Hindusów może więc szybko rosnąć. Przybywa też Nepalczyków i obywateli Bangladeszu.
"Studenci z kontynentu azjatyckiego są najdynamiczniej rozwijającą się grupą – ich liczba zwiększyła się w stosunku do roku 2015 o jedną trzecią" – czytamy w dokumencie Biura Analiz Sejmowych.
A ci, którzy przyjechali na studia stacjonarne w Polsce, nie muszą ubiegać się o zezwolenie na pracę.
Nie chciałbym wyjeżdżać do innego kraju. Taki wyjazd wiąże się z tym, że wszystko musiałbym zaczynać od zera
Dżej
Dżej czuje się jak u siebie
Dżej przyjechał kilka lat temu, po studiach licencjackich w Indiach. Na początku planował wyjazd do Kanady lub Stanów Zjednoczonych, ale stanęło na Europie. Dlaczego Polska? – Głównie dlatego, że studia i życie były tańsze niż gdzie indziej na Zachodzie - mówi Dżej.
Trafił do Wrocławia. Rozpoczął studia na tamtejszej politechnice. Wrocław stał się jego drugim domem. – Nie chciałbym wyjeżdżać do innego kraju – przyznaje.
Hindusi w Polsce
Kilka lat temu Urząd ds. Cudzoziemców wspólnie z Fundacją Edukacji Międzykulturowej przygotował zbiór opracowań na temat krajów, z których pochodzą przebywający w Polsce imigranci. Aleksandra Turek w analizie poświęconej Hindusom pisze, że hinduską diasporę można podzielić na trzy grupy – pierwsza to pojedyncze osoby, które przyjechały do Polski na studia jeszcze w czasach PRL. To głównie mężczyźni, którzy od początku pobytu w naszym kraju przebywali wyłącznie w polskim otoczeniu, są więc najlepiej zasymilowani, nierzadko żonaci z Polkami.
Druga grupa to przedstawiciele biznesu, którzy w okresie transformacji ustrojowej przyjechali do Polski robić interesy. Do trzeciej grupy można zaliczyć m.in. emigrantów ekonomicznych.
- W Polsce, pracując nawet za minimalne wynagrodzenie (2,1 tys. złotych brutto), na przykład Nepalczycy są w stanie zarobić więcej niż w swoim kraju – mówi nam Bartosz Loch. Minimalna pensja w Nepalu to 8 tysięcy rupii nepalskich, czyli około 74 dolarów.
"Dobrze rozkręcający się biznes"
Bartosz Loch w ubiegłym roku założył w Mumbaju firmę, w której zatrudnia – razem ze swoim hinduskim wspólnikiem - indyjskich i nepalskich pracowników, których potem deleguje do pracy w Polsce.
- Przygotowujemy ich, załatwiamy formalności, szkolimy, tłumaczymy, czym różni się praca w Europie od tej, którą znają w swoim kraju. Po naszej stronie jest też znalezienie mieszkań. Organizujemy również transport do pracy – opowiada Bartosz Loch.
Jego firma sprowadza do Polski pracowników sezonowych, najczęściej na sześć-osiem miesięcy. - Zainteresowanie firm jest coraz większe, ale urzędnicy nie byli przygotowani na taki obrót sprawy. Ambasada w New Delhi jest sparaliżowana, procedura trwa kilka miesięcy – mówi Loch. Ale dodaje: - To bardzo dobrze rozkręcający się biznes.
Podziemie
Konkurencja jest coraz większa. W Polsce agencji oferujących sprowadzenie azjatyckich pracowników działa co najmniej kilka. Ogłoszenia napisane w imieniu hinduskich czy nepalskich załóg, które niewiele oczekują i są gotowe do ciężkiej pracy, bez problemu można znaleźć na portalach ogłoszeniowych.
Pośrednicy działają też w Nepalu czy w Bangladeszu, gdzie powstało sporo firm "kasujących" kandydatów do pracy za możliwość samego przyjazdu do Europy. Wpisowe to niekiedy nawet kilka tysięcy dolarów. Pracownik już w Europie nierzadko trafia do szarej strefy, gdzie nie ma żadnych praw.
Jak to wygląda w Polsce? W statystykach dużego problemu jeszcze nie widać. Inspektorzy pracy w ubiegłym roku przeprowadzili 7,2 tysiąca kontroli legalności zatrudnienia i wykonywania pracy przez cudzoziemców. W 14,8 proc. przypadków stwierdzono nielegalne wykonywanie pracy - w tym gronie było 13 Hindusów.
Na Mazowszu w ubiegłym roku inspektorom udało się wykryć kilka przypadków pracy na czarno – dotyczyły one w sumie siedmiu osób z Bangladeszu, Indii i Nepalu.
Również do fundacji La Strada, zajmującej się problemem handlu ludźmi czy przymusową pracą, trafiają pojedyncze zgłoszenia dotyczące wyzysku Hindusów czy Bengalczyków. W jednym przypadku sprawa dotyczyła Bengalczyka zatrudnionego w restauracji. Mężczyzna w swoim języku mógł porozmawiać tylko z jedną osobą, był na nią całkowicie skazany.
– Właściwie nie opuszczał restauracji, prawdopodobnie za pracę nie dostawał wynagrodzenia. Kiedy zapytaliśmy go, czy złoży zeznania, odmówił – mówi nam Joanna Garnier z La Strady.
Takich przypadków zapewne jest więcej. Nie brakuje też jednak pozytywnych historii. - W Polsce czuję się u siebie. Mam o wiele łatwiej niż jeszcze kilka lat temu. Pracuję. Jestem wdzięczny za to, co mam – mówi Dżej z Wrocławia.